Czarnoskórzy zawsze ginęli w horrorach. Teraz mają większe szanse na przeżycie. Co się zmieniło?
Jeszcze do niedawna, gdy widzieliśmy czarnego w horrorze, zakładaliśmy, że za chwilę umrze. Dzisiaj, dzięki "Uciekaj!", "To my" czy "Candymanie" nie mamy już szans, aby nasze przypuszczenia sprawdzały się w takim stopniu jak kiedyś. Reprezentacja Afroamerykanów w kinie grozy przeszła bowiem ewolucję.
Taka sytuacja: włączacie sobie dowolny horror i widzicie w nim czarnoskórego aktora. "On zginie jako jeden z pierwszych, może zaraz po tej piersiastej blondynie, ale na bank gdzieś na początku" - myślicie zapewne. Przynależność do mniejszości etnicznej w filmach grozy długo postrzegaliśmy bowiem jako swoisty wyrok śmierci, podobnie jak uprawianie seksu, branie narkotyków czy picie alkoholu.
Kwestią sporną jest, czy takie wyobrażenie rzeczywiście pokrywa się z prawdą. Reprezentacja Afroamerykanów tak w kinie grozy, jak i całym Hollywood wygląda dziś zupełnie inaczej niż jeszcze dwie czy trzy dekady temu. Oczywiście, otwarcie rasistowskie nastawienie fabryki snów już dawno odeszło w zapomnienie. W swych początkach, Hollywood praktycznie w ogóle nie wpuszczało bowiem Afroamerykanów przed kamery. Wystarczy przypomnieć sobie "Narodziny narodu" z 1915 roku, gdzie w czarnych wcielają się biali aktorzy z pomalowanymi twarzami.
Horror i Afroamerykanie - historia
Przez wiele dekad, nawet jeśli Afroamerykanie pojawiali się na ekranie, to w zdecydowanej większości przypadków występowali w rolach marginalnych - służących, niewolników, czy członków afrykańskiego plemienia, którzy nieraz robili za comic relief. Ich reprezentację w hollywoodzkich filmach należy określić mianem stereotypowej. Zdarzały się wyjątki, ale nie było ich wiele. Tyczy się to również horrorów. W kinie grozy zmiany w tej kwestii nadeszły wraz z końcówką lat 60. To właśnie wtedy swoją premierę miała "Noc żywych trupów".
Głównym bohaterem pełnometrażowego debiutu reżyserskiego George'a A. Romero okazał się Afroamerykanin, co musiało być szokiem dla ówczesnej publiczności. Sam reżyser przyznawał potem, że powierzył tak ważną rolę Duane'owi Jonesowi, bo ten po prostu wypadł na castingu najlepiej ze wszystkich przesłuchiwanych kandydatów. Nie było w tym żadnych ukrytych znaczeń. Te narzucili oglądający film widzowie i "Noc żywych trupów" została uznana za produkcję wyjątkowo transgresywną jak na swoje czasy.
Do lat 70. Hollywood nie zauważało komercyjnego potencjału w filmach z czarnymi bohaterami. Fabryka snów wychodziła bowiem z założenia, że Afroamerykanie nie chodzą do kin, więc nie było sensu kierować do nich fabuł. Kiedy jednak symbolem amerykańskiego snu stały się przedmieścia i biali mieszkańcy wielkich miast masowo na nie emigrowali, to czarni zaczęli napełniać kiniarzom kabzę. Wielką popularnością cieszyło się więc blaxploitation. Seria produkcji zapoczątkowana "Shaftem" i "Sweet Sweetback's Baadasssss Song" była afirmacją kultury marginalizowanej wcześniej mniejszości etnicznej.
Wzlot i upadek blaxploitation.
Na poziomie znaczeniowym Afroamerykanie w blaxploitation wyrywają się z filmowych narracji narzucanych im przez białych. Bohaterowie wpisywanych w obręb nurtu produkcji nie są już służącymi, ani nie robią za comic relief. Są silni i to ich działania napędzają kolejne fabuły. Aktorzy należący do mniejszości przejęli historie, w których do tamtej pory nie spełniali znaczących (bądź nawet żadnych) ról. Widać to chociażby na przykładzie "Blaculi", czyli afroamerykańskiej wariacji na temat "Draculi".
Przez to, że twórcy blaxploitation opowiadali mity białych, ale robili to z rasowym twistem, Afroamerykanie dostali swoją kinową reprezentację, z której przez jakiś czas mogli być dumni. Te fabuły stały się jednak powtarzalne i przesadnie groteskowe, przez co zainteresowanie publiczności wkrótce zmalało. Dlatego wytwórnie przestały karmić publiczność narracjami skierowanymi do afroamerykańskiej społeczności. Granica została przesunięta, ale za mało, by widać było realny progres. Mniej więcej w tym samym czasie nastolatkowie zakochiwali się w nowej formule horrorów, która zdominowała kino grozy w latach 80.
W młodzieżowym kinie grozy lat 80. na dobrą sprawę nie znajdziemy przykładów czarnych bohaterów, którzy mieliby w fabule większą rolę do odegrania. Zamiast tego pojawiają się oni na ekranie, aby zginąć. Dzieje się to prędzej lub później (najpóźniej na początku sequela), ale jest stałym elementem. Wśród wymienionych w "Krzyku" zasad pozwalających przeżyć w slasherach nie usłyszymy nic na temat kwestii rasowych, za to w otwierającej dwójkę scenie widzimy jak Ghostface morduje Jadę Pinkett Smith i Omara Eppsa.
Czarnoskórzy aktorzy zawsze ginęli na początku horroru? To trochę mit.
Według współczesnych badaczy to wcale nie jest tak, że czarni musieli w horrorach ginąć jako pierwsi. W 1000 filmów grozy przeanalizowanych przez Black Horror Movies umiera (niekoniecznie na początku) tylko 45 proc. z ponad 1500 postaci granych przez Afroamerykanów. To całkiem spory odsetek, ale wynika przede wszystkim z samej natury tych produkcji. Ich twórcy rozsmakowują się w przemocy, przez co potrzebują bohaterów robiących jedynie za ofiary.
O czarnoskórych ginących w horrorach należy myśleć jak o samospełniającej się obietnicy. Afroamerykanie nie dostawali głównych ról, przez co, zgodnie z zasadami gatunku, ich bohaterowie ginęli stosunkowo szybko. Z kolei obsadzenie ich jako morderców czy potworów, mogło skutkować zarzutami o rasizm. W 1992 roku przekonał się o tym Bernard Rose. Wokół jego "Candymana" narosły bowiem kontrowersje, gdyż uznano, że korzysta z rasowych stereotypów, a pokazanie czarnego, jako żądnego krwi upiora nie jest w porządku.
"Candyman" z 2021 roku kwestie rasowe podejmuje zupełnie inaczej. Tytułowy upiór wyraźnie jest w nim pokazany jako wytwór gniewu czarnych na niesprawiedliwość społeczną w USA. Okazuje się narzędziem zemsty za lata (wciąż jeszcze dającej się we znaki) opresji. Dzisiaj są to tematy regularnie poruszane w kinie grozy, a przedstawiciele tej mniejszości etnicznej nie pełnią już w fabule roli mięsa armatniego. Jak jednak dowiemy się z dokumentu "Horror Noire: Historia czarnego horroru" jeszcze w latach 90. przypadki takie jak obsadzenie Jady Pinkett Smith jako heroiny w "Opowieściach z krypty: Władcy demonów", czy zaangażowanie w problemy afroamerykańskiej społeczności "Tales from the Hood" były jedynie wyjątkami potwierdzającymi regułę.
Afroamerykanie przejmują horrory
Wymienione w tym tekście tytuły, były kamieniami milowymi, które utorowały drogę do "Uciekaj!". Reżyserski debiut Jordana Peele'a zmienił się nie tylko nasze oczekiwania wobec gatunku, ale też podejście samego Hollywood. Komercyjny i artystyczny sukces filmu pozwolił narodzić się nowemu rodzajowi narracji, w ramach której kolejni twórcy świadomie uwypuklają kwestie rasowe. O ile horror od dawna (zawsze?) jest mocno metaforyczny i reżyserzy nie od dziś żerują na kontekstach społecznych, dopiero teraz lęki Afroamerykanów wybrzmiewają w nim z pełną mocą.
Przynależność etniczna stała się pełnoprawnym nośnikiem grozy. To właśnie ona zmienia w horrorach amerykański sen w prawdziwy koszmar. Tak dzieje się zarówno w filmach ("Antebellum") jak i serialach ("Kraina Lovecrafta"). Przyjmując punkt widzenia czarnoskórych, twórcy brutalnie rozprawiają się w nich z demonami, które towarzyszyły Afroamerykanom na przestrzeni całej ich historii. Chodzi tu nie tylko o niewolnictwo i dyskryminację systemową, bo w "To my" Jordan Peele z perspektywy rasy, podejmuje również temat klasizmu.
Zgodnie z wymogami konwencji horroru, czarnoskórzy wciąż muszą co prawda ginąć, ale dzisiaj mają większe szanse na przeżycie niż jeszcze do całkiem niedawna. Kiedy więc następnym razem natkniecie się na nich w kinie grozy, nie zakładajcie ślepo, że zaraz zostaną zaszlachtowani. To oni wybijają teraz rytm całego gatunku. I nie zapowiada się, aby ktoś miał ich zagłuszyć, na nowo spychając do roli mięsa armatniego.