U Nii DaCosty Afroamerykanie nie spoglądają już na białych z niepokojem, a żyją z nimi w harmonii. Obskurne getto zmieniło się w luksusową dzielnicę, ale w jej fundamentach wciąż tkwi rasizm. „Candyman” powraca więc, aby rozprawić się z nim swoim hakiem.
OCENA
Na początku „Candymana” rasizm wydaje się mitem. Młodzi Afroamerykanie nie odczuli go na własnej skórze. Mieszkają w luksusowych mieszkaniach, są artystami albo kuratorami w galeriach sztuki. Biali nie są dla nich zagrożeniem. W przeciwieństwie do swoich rodziców nie spoglądają na nich z ukosa jak na tajniaków, nie obrzucają wyzwiskami ani się ich nie boją. Ba, tworzą z nimi związki i przedstawiają najbliższym, którzy bez mrugnięcia okiem wyrażają swoją aprobatę. Tak jak Chrisowi z „Uciekaj!” przyjdzie im się jednak boleśnie przekonać, że są w błędzie, a nienawiść do mniejszości etnicznych wciąż jest czynnikiem determinującym hierarchię społeczną w Stanach Zjednoczonych. Nia DaCosta podąża więc ścieżką wytyczoną przez Bernarda Rose’a w filmie z 1992 roku, zmieniając wektor społecznego zaangażowania.
W „Candymanie” Rose przeniósł akcję „Zakazanego” Clive’a Barkera z Liverpoolu do Chicago, ale zamiast skupiać się na problemach klasowych, zdecydował się zgłębić relacje rasowe. Chociaż film został doceniony przez krytyków, nie obyło się bez kontrowersji. Według wcielającej się w główną rolę Virginii Madsen produkcja nie spodobałaby się Spike’owi Lee, a kompozytor Philip Glass nie był zadowolony z wykorzystania jego muzyki w, jak to określił, „niskobudżetowym slasherze”. Faktycznie motyw obsesji czarnoskórego mężczyzny na punkcie białej kobiety wydaje się nadmiernie stereotypowy. Jednakże dzięki niemu reżyser przykłada lustro Amerykanom, prowokując do zmierzenia się z ich własną, splamioną rasizmem historią.
Twórcy nowej wersji „Candymana” tak jak David Gordon Green w „Halloween” zdecydowali się pominąć wszystkie wydarzenia przedstawiane w sequelach serii i zaserwować nam bezpośrednią kontynuację filmu Rose’a.
Perspektywę osoby eksploatującej (biała kobieta), zastępują spojrzeniem osoby eksploatowanej (czarnoskóry mężczyzna). Głównym bohaterem jest tutaj Anthony McCoy, czyli chłopiec, którego Helen uratowała w końcowej scenie oryginału. Nie zdaje on sobie jednak z tego sprawy i zasłyszana pewnego wieczoru historia sprawia, że zaczyna odczuwać potrzebę zgłębienia legendy upiora z Cabrini-Green. Niczym doktorantka z pierwowzoru bada sprawę i stopniowo zaczyna mieć obsesję na jej punkcie.
Tym razem twórcy wykorzystują tak ważny dla mitologii Candymana motyw lustra, aby Afroamerykanie spojrzeli w głąb siebie i swojej historii. Nie zapomnijcie dawnych krzywd – zdaje się mówić DaCosta. Psychiczne rany manifestują się w sposób fizyczny na ręce protagonisty, a reżyserka każe mu je rozdrapywać, przypominając o niesprawiedliwościach, jakie na przestrzeni dziejów spotykały czarnoskórych w Stanach Zjednoczonych. Gentryfikacja biednych dzielnic nie jest w stanie przykryć dawnych krzywd, bo, jak w jednej ze scen mówi Brianna, biali zbudowali getto, a kiedy to zrozumieli, postanowili je zburzyć i wstawić w jego miejsce luksusowe apartamentowce, galerie sztuki i modne kawiarnie. Z ducha ekspresjonistyczne wstawki z historyjkami przedstawianymi w formie teatru cieni sugerują nam, że w fundamentach odnowionego Cabrini-Green wciąż tkwi rasizm.
Dlatego Candyman przestaje być boogeymanem dla czarnoskórych i wyrzutem sumienia białych, stając się manifestacją doznanych krzywd i narzędziem zemsty Afroamerykanów, a przez to obiektem kultu. Nie jest już napisem na murze i wypowiadaną ze strachem plotką. Anthony w przeciwieństwie do Helen nie mdleje co chwilę, aby twórcy mogli bawić się naszą percepcją, wprowadzając wątpliwości, czy za prezentowane zbrodnie odpowiada tytułowy upiór czy może niezrównoważona psychicznie protagonistka. Tym razem widzimy go już od pierwszych przedstawianych ataków. Zjawa pojawia się i rozrywa ofiary od lędźwi aż po samo serce, ale tym razem na celownik bierze jedynie białych. W ten sposób DaCosta symbolicznie sprowadza ją do katalizatora gniewu na wszechobecny rasizm.
Jak słusznie swego czasu zauważyła Elizabeth Erwin, Candyman nie narodził się z psychozy jak Michael Myers ani perwersji, jak Freddy Krueger, ale z krzywd, na jakie nie zasłużył.
Dzięki temu u DaCosty urasta do rangi symbolu niesprawiedliwości. Zamiast jednego Daniela Robitaille’a mamy tu szereg upiorów, powstających za każdym razem, gdy Afroamerykanina spotka niezasłużone cierpienie. Candymanem jest więc chłopak zlinczowany za spojrzenie w niewłaściwym kierunku, mężczyzna pobity na śmierć, gdy nie miał czym zapłacić za czynsz, czy zastrzelona ofiara, która przez swój kolor skóry została uznana za sprawcę. Bo chociaż reżyserka nie ucieka od podejścia historycznego, to skupia się przede wszystkim na kontekście współczesnym. Przemoc policjantów wobec czarnoskórych uznaje za dowód rasizmu wciąż tkwiącego w państwowych instytucjach.
Nie bez powodu słowa „wtedy poznałem prawdziwe oblicze strachu” DaCosta zestawia z ujęciem młodego Williama Burke’a patrzącego na przebiegających obok gliniarzy, a nie wychodzącego chwilę wcześniej ze ściany Shermana Fieldsa z hakiem zamiast ręki. Z tego względu skojarzenia z działaniami ruchów Black Lives Matter czy #SayHerName wydają się jak najbardziej na miejscu. Byłyby one jeszcze bardziej ewidentne, gdyby produkcja zadebiutowała na ekranach w pierwotnie planowanym, zeszłorocznym terminie, kiedy to Ameryka wciąż jeszcze płonęła po śmierci George’a Floyda. Nawet jeśli w Stanach Zjednoczonych nie ma dzisiaj tak głośnych napięć na tle rasowym, film jest aktualny i bardzo świeży.
„Candyman” to doskonała lekcja na temat historii, rasy, gentryfikacji i sztuki. Chociaż dla ekranowej krytyczki sztuki kontekst jest wszystkim i zmienia ona swoje podejście do dzieła Anthony’ego, kiedy zostają znalezione pod nim zmasakrowane zwłoki, DaCosta zdaje sobie sprawę, że dobrego filmu nie tworzy się jedynie wpisując go w kolejne dyskursy. Dlatego nie zapomina o elementach rozrywkowych. Czuć w tym podejściu rękę producenta i współscenarzysty Jordana Peele’a. Być może momentami nawet zbyt twardą, bo charakterystyczne dla jego twórczości comic reliefy, chociaż zanurzone w czarnym humorze, rozbijają nieraz skrzętnie budowaną przez reżyserkę atmosferę grozy.
W imię kompromisu między kinem zaangażowanym a rozrywkowym na podejmowane dyskursy społeczne nakładane są filtry gatunkowej zabawy.
Zabójstwa zawsze są brutalne, a ich prezentacja balansuje na granicy dobrego smaku. DaCosta nie boi się wzbudzać w nas obrzydzenia, co widać chociażby, kiedy pozwala nam przyjrzeć się ropiejącej ranie na ręce głównego bohatera. Z ducha slasherowe morderstwa grają tu w jednym rytmie z estetyką body horroru. Film żywi się i oddycha grozą – tak tą wyjętą z rzeczywistości, jak i czysto ekranową. Obie są tu niebezpiecznie namacalne, przez co głos Tony’ego Todda brzmi bardziej przejmująco niż w pierwowzorze. Chociaż słyszalny przez krótką chwilę, będzie was prześladował jeszcze długo po seansie. Nie bójcie się zostać ofiarami nowego „Candymana”, bo oferowany przez niego ból jest pełen słodyczy.