REKLAMA

„Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” to historia prawdziwego króla złodziei z PRL-u

Pierwsze sceny „Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” odrzucają. Widać, że forma przerasta w nich treść. Split screeny, przepych, blichtr i pastelowe kolory grają w rytm wpadającej w ucho muzyki. Z czasem okazuje się to jednak zaproszeniem do gatunkowej zabawy mitologią PRL-u, jakiej w polskim kinie ze świecą można szukać.

najmro premiera recenzja polskie kino
REKLAMA

„Najmro. Kocha, kradnie, szanuje” napędza ta sama odżywcza energia, co „Córki dancingu”. Mateusz Rakowicz przenosi nas do czasów, kiedy w sklepach nie było niczego, papier toaletowy uchodził za towar luksusowy, a Polonez był marzeniem każdego Polaka. Nie mamy tu jednak martyrologicznej narracji o bojownikach walczących o wolność narodu, czy satyry w stylu Barei. Bo chociaż wszystkiego wtedy brakowało, Polacy nie pogrążali się wtedy w smutku i otaczających ich absurdach. W kinach brylowała „Klątwa doliny węży”, całą rodziną oglądało się „Trędowatą” w telewizji, a ludzie bawili się na dancingach. Ta popkulturowa strona PRL-u interesuje reżysera o wiele bardziej, niż ówczesna szara codzienność, stając się przyczynkiem do niczym nieskrępowanej gatunkowej zabawy.

REKLAMA

Najmro. kocha, kradnie, szanuje – recenzja polskiego filmu z Dawidem Ogrodnikiem

Opowieść rozpoczyna się w schyłkowych latach czasów słusznie minionych, a Rakowicz traktuje kontekst historyczny, jako pretekst do nasączenia ówczesnej mitologii popkulturową nostalgią. Dlatego mężczyźni bez wąsów mają fryzurę na czeskiego piłkarza, w ścieżce dźwiękowej usłyszymy szlagiery Maanam i Czesława Niemena, a sylwetkę głównego bohatera poznamy z doniesień „Dziennika Telewizyjnego” i rekonstrukcji programu „997”. Nawet kiedy reżyser przechodzi do okresu transformacji ustrojowej i prezentuje wystąpienie Lecha Wałęsy jako pierwszego prezydenta wolnej Polski, to zaraz pokazuje nam tekturowego Bogusława Lindę, promującego „Psy”. „Najmro” nie ma kronikarskich ambicji, a twórcy na biografię Zdzisława Najmrodzkiego nakładają gatunkowe filtry.

Tytułowy Najmro istniał naprawdę.

Nazywany był „królem złodziei” i „mistrzem ucieczek”, bo w brawurowy sposób uciekał z konwojów czy zakładów penitencjarnych. Rakowicz dostrzega w nim kontrkulturową ikonę PRL-u. W imię społecznej równości okrada Peweksy, a luksusowe towary sprzedaje za polską walutę. Dlatego staje się ulubieńcem tłumów i nie musi ukrywać swojej tożsamości. Chociaż każdy wie, kim jest, nikt go nie wyda milicji nawet za 2 mln zł nagrody. Jeśli przypadkowy obywatel nakryje go na gorącym uczynku, dwa kartony fajek, wystarczą, aby milczał jak grób. To były przecież czasy, kiedy mundurowych we własnym domu najchętniej witałoby się uderzeniem czymś ciężkim w plecy. Tytułowy bohater może poszczycić się więc sławą „Bonnie i Clyde’a”. A jakby tego było mało charakteryzuje go brawura „Butcha Cassidy’ego i Sundance Kida”, urok osobisty Franka ze „Złap mnie jeśli potrafisz” i kultura Atilla z „Węgierskiej roboty”.

Najmrodzki uwodzi widzów niczym kinową bileterkę z dobrego domu w filmie. Jest cwaniakiem w stylu Janka Bronko z „Wielkiej wsypy”. Tu okłamie, tam oszuka, gdzie indziej zmanipuluje. Ale zanim wyskoczy przez okno sali sądowej, to grzecznie powie „do widzenia” i przeprosi policjanta, którego ma zamiar znokautować. Intryga kryminalna działa tu wedle logiki komedii. Rakowicz główną osią narracyjną czyni męski pojedynek między głównym bohaterem, a wyjętym z seventisowego kina policyjnego porucznikiem Barskim. Przemyślane rabunki, widowiskowe pościgi i brawurowe ucieczki, okraszono tu niewymuszonym humorem. Od nadmiaru akcji może się w głowie zakręcić, a od zabawnych żartów brzuch rozboleć. Wszystkiego jest tu aż nadto, a fabularny przesyt idzie w parze z przesadą formalną.

Nie wszystkie zabiegi Rakowicza są tu uzasadnione.

Momentami można zachodzić w głowę po co mu te split screeny, albo dostać oczopląsu od migających świateł. Te formalne fajerwerki nieraz zbywa się wzruszeniem ramion. Nie da się jednak zaprzeczyć, że chociaż reżyser ociera się o tanie efekciarstwo, jest też bardzo efektywny. Przyśpiesza akcję na wszelkie możliwe sposoby, jak najdalej odchodząc od szarej poetyki standardowych opowieści o czasach PRL-u. Jest szybko i kolorowo. „Najmro” to film zdecydowanie przestylizowany. Twórcy działają na najwyższych obrotach, a estetyka przesady nie zakrywa tego, co mają do powiedzenia.

„Najmro” to film nie tyle o czymś, co przeciwko czemuś. Twórcy w rytm gatunkowych szlagierów wypowiadają się przeciw społecznej apatii i instytucjonalnemu zamordyzmowi. Nie bez powodu po zmianie ustroju na stołku szefa policji trafia typowy aparatczyk państwowy, bezmyślnie wykonujący rozkazy przychodzące z góry, a główny bohater staje się symbolem nieposłuszeństwa wobec władzy. Na sam koniec Rakowicz daje nam znać, że chociaż akcja dzieje się w czasach przeszłych, to tak naprawdę opowiada on o teraźniejszości. Dlatego biografia Najmrodzkiego została ubrana w nowoczesne szaty i ta interpretacja postaci powinna wzbudzić w nas chęć buntu. Czemu? Tego z pewnością podczas seansu domyślicie się sami.

Niezależnie jednak czy warstwa znaczeniowa „Najmro” do was przemówi, czy potraktujecie go jako czystą rozrywkę, w końcu doczekaliśmy się pełnoprawnego kina kontestacyjnego.

REKLAMA

Tego jeszcze u nas nie było. Kiedy w Stanach Zjednoczonych gwiazdy upadały i rodzili się swobodni jeźdźcy i wściekłe byki, z racji władzy Polscy twórcy nie mogli pójść w ślady kolegów zza oceanu. Dlatego dopiero gdy Amerykanie już pożegnali się z kontrkulturowym typem bohatera za sprawą „Dżentelmena z rewolwerem”, Rakowicz postanowił przywitać na ekranie Najmrodzkiego. I zrobił to z taką pompą, że warto przyjąć go z otwartymi ramionami.

Film już w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
Zobacz komentarze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA