Netflix przejmuje prawa do wielkich marek, a potem je marnuje. Na "Resident Evil: Remedium" żal patrzeć
Serial "Resident Evil: Remedium" to ciekawy przypadek do analizy, obecnego poziomu platformy Netflix. Z jednej strony, nie poleciłbym go do obejrzenia nawet najgorszemu wrogowi, a z drugiej, niejako mimochodem pokazuje on wiele kluczowych problemów toczących największy serwis VOD. Ta adaptacja serii gier wideo "Resident Evil" naprawdę nie mogło wyjść gorzej, ale w sumie lepiej też nie miała żadnych szans.
Dołącz do Amazon Prime z tego linku, skorzystaj z promocji (30 dni za darmo) i kupuj taniej podczas pierwszego Amazon Prime Day w Polsce.
Seria "Resident Evil" przeszła w trakcie swojej wieloletniej historii tyle metamorfoz, że była już po drodze pełnoprawnym horrorem, akcyjniakiem science fiction i symulatorem BDSM z udziałem wielkiej wampirzycy. W zasadzie nie powinno więc dziwić, że różne oblicza przybierały też jej filmowe i serialowe adaptacje. Najpierw przez lata dominowały wypełnione akcją produkcje Paula W.S. Andersona, do których fani "Resident Evil" mieli bardzo skrajne podejście. Ostatnio zaś dostaliśmy wyjątkowo przeciętną animację "Resident Evil: Wieczny mrok" i znacznie lepszy horror "Witajcie w Raccoon City". Niestety, dostępne od niedawna na Netfliksie "Resident Evil: Remedium" to kolejny krok w nieodpowiednią stronę.
Na papierze twórcy serialu mieli wszystko, żeby odnieść wielki sukces: licencję na jedną z najpopularniejszych horrorowych marek, wsparcie wielkiego serwisu VOD i nieograniczoną wolność artystyczną. Rzut w "dziesiątkę" powinien być w tych okolicznościach niezwykle łatwy. Zamiast hitu dostaliśmy jednak przeraźliwie nudne, tanie i zupełnie niestraszne zombie post-apo, jakich widzieliście w przeszłości wiele. "Resident Evil: Remedium" nie ma w sobie niemal żadnej oryginalnej myśli, a gdy już ściąga od innych, to przeważnie na liście "inspiracji' brakuje samego "Resident Evil".
Resident Evil: Remedium - recenzja nowego serialu, który zrobił Netflix:
Jeszcze przed premierą nowej produkcji w fandomie "Resident Evil" była niemała konfuzja, czy mamy do czynienia z alternatywną rzeczywistością, czy może tym samym światem co w grach. Ostatecznie okazało się, że ta druga odpowiedź jest tą słuszną. Nie ma natomiast pewności, czy gry wideo kiedykolwiek uznają kanoniczność serialu. Na razie wydaje się to dosyć wątpliwe, bo już po 1. sezonie da się znaleźć kilka niezgodności między obiema wersjami tej historii. "Resident Evil: Remedium" rozgrywa się bowiem na dwóch płaszczyznach czasowych: w zniszczonym przez apokalipsę żywych trupów świecie 2036 roku i w 2022 roku w Nowym Raccoon City, gdzie doktor Albert Wesker przybywa ze swoimi dwiema córkami, by pracować w specjalnym kompleksie korporacji Umbrella.
Oba wątki serialowego "Resident Evil" są ze sobą powiązane postacią Jade Wesker, czyli córki mężczyzny z jakiegoś powodu noszącego nazwisko głównego antagonisty serii (odpowiedź na tę dziwną sytuacją pojawia się w trakcie sezonu i jest nią klonowane). Dziewczyna przetrwała uwolnienie wirusa-T w 2022 roku i dziś bada zachowania zmutowanych ludzi znanych jako "zera". A jednocześnie ukrywa się przed siłami Umbrelli, która w 2036 roku jest najpotężniejszą organizacją na planecie.
Obie płaszczyzny czasowe "Resident Evil: Remedium" mierzą się z własnymi problemami i niestety mają więcej słabości niż mocnych punktów.
"Współczesna" część ma zdecydowanie więcej postaci z krwi i kości, ale cierpi przez brak akcji, aktorstwo umiejscowione gdzieś między "nadmiarem kiczu" i "niedoborem campu", a także nudne otoczenie. Nie jestem też w stanie pojąć, czemu Netflix upiera się, żeby za każdym razem podporządkowywać fabułę nastoletnim postaciom. Rozumiem, że ich punkt widzenia jest istotny, gdy mowa o jakimś szkolnym teen drama, ale w "Resident Evil"? Czy naprawdę po raz kolejny musieliśmy oglądać rozkapryszone nastolatki w naszym serialu o zombie?
Z drugiej strony trudno powiedzieć, żeby postaci Jade i Billie były największym grzechem tego serialu. Bo przecież teoretycznie bardziej ekscytujące tak czy inaczej powinny być sceny postapokaliptyczne. Im nogę notorycznie podstawiają jednak fatalna reżyseria i choreografia scen akcji, okropnie tanio wyglądające CGI oraz mające zapewne zaradzić temu drugiemu problemowi egipskie ciemności panujące w co drugiej sekwencji. Całość wygląda niczym niskobudżetowy horror, jaki w dawnych czasach dałoby się znaleźć w wieczornej ramówce Tele 5 czy innego TV Puls. Film czy serial, na który zawiesilibyście oko tylko i wyłącznie z braku laku i niepozwalającego zasnąć znużenia.
Gdyby nie "Resident Evil" w nazwie i kilka easter eggów, to nawet nie zauważylibyście związku z grami.
To przerażające, ale nie mam w zasadzie pojęcia, komu można by polecić "Resident Evil: Remedium". Ani to straszny horror, ani ekscytujący serial akcji z zombiakami jako odmóżdżającym dodatkiem. Podobnych produkcji w historii było po prostu mnóstwo, nader często wykonanych z większą gracją i mniej zawstydzającym budżetem. Zwykle w tego typu sytuacjach adaptację można polecić fanom oryginału, ale w tym wypadku przed tym też najchętniej bym się wstrzymał. Powiązania między serią gier i serialem Netfliksa są w zasadzie minimalne. W obu wersjach dochodzi do uwolnienia wirusa-T, korporacja Umbrella jest za wszystko odpowiedzialna, a Albert Wesker ma swój własny tajemny plan, ale to okropnie powierzchowne związki.
Dodajcie do nich garść łatwych do przegapienia easter eggów i wtedy otrzymacie mieszankę, jaką zaserwowano wieloletnim fanom "Resident Evil" tudzież "Biohazard". Serialowi zdecydowanie brakuje humoru oryginalnej serii, jej olbrzymiej campowatości i tendencji do tego, by nie brać wszystkiego do końca poważnie. "Resident Evil: Remedium" to wyjątkowo głupi serial, ale głupi w nieodpowiedni sposób. Oglądając szalone popisy Leona Kennedy'ego w "Resident Evil 2" czy "Resident Evil 4" trudno się nie uśmiechnąć, a w trakcie oglądania z twarzy widzów rzadko kiedy zejdzie inna mina niż grymas znudzenia i zniecierpliwienia.
Netflix przejmuje prawa do wielkich marek, a potem zbyt często je marnuje.
Najgorsze w tym jest, że poziomu "Resident Evil: Remedium" nie sposób traktować w kategoriach niespodzianki. Netflix w ostatnich latach wyspecjalizował się w tworzeniu "po taniości" adaptacji popularnych serii książek, animacji czy gier. Kiedyś nowości w typie "The Umbrella Academy" były na porządku dziennym, teraz wzorem są raczej 2. sezon "Wiedźmina" i "Cowboy Bebop". I szczerze obawiam się, że "Sandman" i "One Piece" będą następne. Nowy "Resident Evil" naprawdę nie daje żadnych nadziei, że Netflix kiedyś przeznaczy odpowiednie pieniądze i twórczą jakość, by stworzyć adaptację nie tylko na poziomie, ale nawet lepszą od oryginału. Tak jak potrafi to robić Amazon Prime Video.
*Autorem zdjęcia głównego jest Marcos Cruz/Netflix.
Disney+ zadebiutował w Polsce. Tutaj kupisz go najtaniej.
Publikacja zawiera linki afiliacyjne Grupy Spider's Web.