REKLAMA

"Wiedźmin" to serial gorszy niż "Xena - Wojownicza księżniczka". Nigdy nie będzie "Grą o tron"

"Wiedźmin" czy "Władca Pierścieni" od Amazona? Jeszcze jakiś czas temu można było zadawać sobie pytanie, która z tych produkcji zastąpi "Grę o tron" na mapie najlepszych seriali fantasy. Niestety, "Wiedźmin" sam wypisał się z tego wyścigu fatalnym scenariuszem, drewnianym aktorstwem i ambicjami na poziomie serii "Xena - Wojowniczka księżniczka".

wiedźmin 2 sezon gra o tron podobieństwa opinie
REKLAMA

Powiedzmy sobie jedną rzecz wprost. "Wiedźmin" to nie jest udany serial fantasy. 2. sezon "Wiedźmina" nie działa ani jako adaptacja "Krwi elfów", ani świeże spojrzenie na gatunek. Możemy się oczywiście oszukiwać i z poczucia patriotycznego obowiązku tworzyć mentalne konstrukcje, usprawiedliwiające kolosalną porażkę twórców. Nie widzę jednak powodów, dlaczego należałoby to robić. Polacy od lat kochają Geralta z Rivii, to dla nich bardzo ważna postać. Wcale mnie to nie dziwi. Wręcz przeciwnie, czuję dokładnie taką samą emocję. Ale właśnie dlatego sprzeciwiam się przyzwoleniu na przeciętność "Wiedźmina", tak wszechogarniającą, że każe z góry odrzucać jakiekolwiek ambicje.

Netflix potrafi tworzyć ambitne seriale. Ma na to pieniądze i możliwości, w każdej chwili może zatrudnić największych profesjonalistów z każdej hollwyoodzkiej dziedziny. Jego strategia jest jednak inna, niż ta przyjęta przez HBO. "Gra o tron" miała ambicje. Nie zawsze była w stanie je zrealizować. O katastrofie ostatnich sezonów powiedziano już dużo, ale wydanie w ciemno 30 mln dol. na nigdy niewyemitowany pilot prequela też można nazwać szaleństwem. Czy znajdziemy w nim metodę? Tutaj zdania pewnie byłyby podzielone. Rzecz w tym, że w kontekście Netfliksa trudno nie być pod wrażeniem takiego stosunku do fantasy.

REKLAMA

"Wiedźmin" mógł stać się drugą "Grą o tron". Netflix ma na to pieniądze.

Fani bardzo tęsknią za epicką i pełną rozmachu fantastyką, dlatego tak trafił do nich "Zielony Rycerz". Tak, saga Andrzeja Sapkowskiego patrzy na historie w typie "Władcy Pierścieni" z pewnym przymrużeniem oka. Natomiast nie oznacza to, że jest pozbawiona swoich ambicji tak w fabule, jak i budowie świata przedstawionego. Netflix woli robić rzeczy szybko, względnie tanio i z utylitarnym nastawieniem. Nieważne jakie nadzieje firma wiązała z daną nowością, gdy tylko ta przestaje spełniać swój użytek, trafia do kosza. Taki los ostatnio spotkał live-action anime "Cowboy Bebop", które było równie nieudaną adaptacją co "Wiedźmin".

Oba te przypadki odróżnia jednak reakcja fanów oryginalnej serii. Wielbiciele "Kowboja Bebopa" nie zgodzili się na psucie legendy swojej ukochanej opowieści i błyskawicznie odrzucili nową wersję. "Wiedźmin" wcale nie jest lepszy, a mimo to wiele osób go wspiera. Dlaczego? Liczba zmian wprowadzonych w 2. sezonie, względem prozy Sapkowskiego, jest tu na zatrważającym poziomie. Grubo ponad połowa czasu nowych odcinków zostaje poświęcona na oryginalne pomysły scenarzystów. W większości przypadków wzięte rodem z "Xeny: Wojowniczej księżniczki" i innych tanich seriali fantasy z lat 90. i początku XXI wieku.

Poziom "Gry o tron" spadł, gdy tylko pomysły Martina zastąpiono pisarstwem na poziomie fanfików. "Wiedźmina" to spotkało już w 2. sezonie.

Na naszych oczach rozgrywa się identyczny scenariusz, a mimo to wszyscy dookoła milczą. W każdym odcinku 2. części "Wiedźmina" widać brak zaufania do oryginalnego materiału i własnych widzów. Lauren Hissrich opowiada w wywiadach, że chce "nieść wiedźmińskie słowo" światu. Niestety, na deklaracjach się tu kończy. "Wiedźmin" nie brzmi, nie wygląda i nie ma fabuły jak u Sapkowskiego. Na przestrzeni lat zdarzało mi się krytykować niektóre aspekty gier CD Projekt RED, ale każda z nich była pod tym względem o niebo lepsza niż serial Netfliksa.

Twórcy "Wiedźmina" tak bardzo boją się nudy odbiorców, że do każdego odcinka wrzucają jakąś nawalankę mieczami. Jednego razu w Kaer Morhen nagle pojawia się leszy, drugiego dnia Rience wyskakuje jak diabeł z pudełka. Grupa uzbrojonych po zęby morderców wchodzi sobie jakby nigdy nic do świątyni Melitele i nikt na to nie reaguje. Czarodzieje organizują publiczną egzekucję jeńca (co ma w jakiś sposób udowodnić, że Yen nie jest szpiegiem), a bez żadnej realnej ochrony obserwują to w otwartym polu wszyscy władcy Północy. Na podobne głupotki natrafiamy tu niemal bez przerwy. Oczywiście raz za razem bez żadnych realnych konsekwencji dla trójki głównych bohaterów.

Wszystko to dokłada się do poczucia, że Kontynent przedstawiony w "Wiedźminie" nie jest realny. Nie zamieszkują go żadni prawdziwi ludzie. Cała rzeczywistość ugina się wobec historii naszych bohaterów i kręci się tylko wokół nich. Reszta Kontynentu jest jak NPC-e przechodzące w stan spoczynku, gdy gracza nie ma akurat w pobliżu. A przecież Andrzej Sapkowski właśnie w tego typu elementach był prawdziwym mistrzem. Każdy cytat zawarty na wstępie danego rozdziału, każda interakcja Geralta z przewoźnikiem płynącym Jarugą lub zaprzyjaźnionym redańskim celnikiem wzmacniały poczucie realizmu. W serialu nie ma go nawet za grosz.

"Wiedźmin" jest pełen wszystkich słabości, za które krytykowaliście sezony 6-8 "Gry o tron".

Pochylmy się nieco nad tą kwestią. Fatalne, pisane na kolanie dialogi? Są. Bohaterowie podróżujący błyskawicznie z miejsca na miejsce bez żadnych kłopotów? Jak najbardziej. Filippa Eilhart lata sobie między Redanią i Cintrą, jakby były oddalone o jeden przystanek autobusowy. Geralt teleportuje się bez przerwy z miejsca na miejsce. W ostatnich dwóch odcinkach podróż między Cintrą a Kaer Morhen zajmuje wszystkim zainteresowanym dosłownie ułamek sekundy. Bohaterowie spotykają się totalnym przypadkiem dokładnie wtedy, gdy tego potrzebują? Ależ oczywiście. Yennefer natrafia na Jaskra, Rience jakimś cudem pojawia się w Kaer Morhen, a Biały Wilk w towarzystwie, również dziwnym trafem spotkanych, krasnoludów ratuje Ciri i Yen przed Nilfgaardczykami.

REKLAMA

Można by tak wymieniać jeszcze długo, ale przecież dalej czekają nas kolejne problemy. Bo "Wiedźmin", podobnie jak "Gra o tron", notorycznie zmienia charaktery postaci, w zależności od własnego widzimisię i potrzeb fabuły. Nie wspominając o tym, że daleko odchodzi od ich charakteryzacji z książek. Nieznosząca wszelkich ograniczeń własnej wolności Yennefer poddaje się Voleth Meir. Yarpen Zigrin nie ma absolutnie nic wspólnego ze swoją wersją z "Krwi elfów". Vesemir nie przypomina ani siebie z książek, ani nawet z animacji "Wiedźmin: Zmora Wilka". Podkreślam to jeszcze raz, wszystko to dzieje się już na poziomie 2. sezonu. Przynajmniej w przypadku "Gry o tron" dostaliśmy najpierw kilka świetnych sezonów. "Wiedźmin" nigdy zaś nie dorośnie do nich swoim poziomem.

Wiedźmińska saga Andrzeja Sapkowskiego ma swoje słabości. Zawsze rozumiałem i akceptowałem potrzebę zmiany niektórych elementów w adaptacji. Dlatego nie miałem nic przeciwko choćby bardziej słowiańskiej estetyce gier CDPR. Tak samo akceptuję Henry'ego Cavilla w roli Geralta, choć ma on, moim zdaniem, bardzo niewiele wspólnego z oryginalną wersją tego bohatera. Nowi twórcy muszą mieć przestrzeń na artystyczną realizację, również w adaptacji. Serialowy "Wiedźmin" w 2. sezonie nie ma jednak nic wspólnego z książkami. Kilka scen się powtarza, kilka wątków zostaje okrojonych ze wszystkiego, co czyniło je wyjątkowymi. Prawdziwego ducha Sapkowskiego nie ma tu wcale. Jak na kraj pełen fanów jego twórczości zastanawiająco łatwo jesteśmy to w stanie zaakceptować.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA