REKLAMA

Na takie "Resident Evil" czekałem. Oceniamy "Witajcie w Raccoon City"

"Resident Evil: Witajcie w Raccoon City" to reboot serii, powstałej na podstawie popularnych gier wideo. W przeciwieństwie do swoich poprzedników, twórcy postanowili złożyć hołd oryginałom i zamiast akcyjniaka science fiction serwują nam horror. Z naszej recenzji dowiecie się, czy to dobre nowe otwarcie.

resident evil witajcie w raccoon city premiera recenzja film
REKLAMA

"Witajcie w Raccoon City" jest dla filmowych "Resident Evil" tym, czym dla gier był "Biohazard". Przed siódemką, Capcom odszedł bowiem na jakiś czas od poetyki survival horroru i skupił się na bezmyślnej naparzance. Przez parę części (i spin-offów), nie trzeba było liczyć nabojów, aby czający się za rogiem potwór nie zaskoczył nas, kiedy szliśmy z pustym magazynkiem i scyzorykiem w dłoni. Nie bacząc na nic mogliśmy strzelać do hord zmutowanych wrogów, podobnie jak Alice w serii ekranizacji. Paul W.S. Anderson chociaż zaczął adaptować oryginały jeszcze przed ich najgorszymi latami, niejako przewidział nadchodzące w nich zmiany.

Anderson nie wyreżyserował tylko dwóch części "Resident Evil" (ale do wszystkich pisał scenariusze). Pod jego wodzą Milla Jovovich kopała, krzyczała i szukała własnego człowieczeństwa. Scena bez strzelaniny sceną straconą, uderzenie bez widowiskowej akrobacji uderzeniem niewartym pokazania. Tak to w skrócie wyglądało. Chociaż zdarzały się przeinaczenia, próżno było w tym szukać wartościowych nawiązań do oryginałów, bo twórca uznał, że adaptując gry wideo trzeba jak najbardziej się od nich odciąć. Co prawda jego filmy całkiem nieźle radziły sobie w box office’ie, ale szczerze mówiąc były to najnudniejsze w historii kina akcyjniaki, składające się z samych ekscesów. Miały swój kampowy urok, ale zgodnie z opiniami krytyków, nie dało się ich oglądać. Dlatego Johannes Roberts wybrał zupełnie inną ścieżkę.

REKLAMA

Resident Evil: Witajcie w Raccoon City - recenzja filmu

Resident Evil: Witajcie w Raccoon City - zwiastun

W przeciwieństwie do Andersona, Roberts ucieka w regres technologiczny. Nie ma tu laserów, klonów ani sztucznej inteligencji. Najnowocześniejszym urządzeniem w "Witajcie w Raccoon City" okazuje się Palmtop, bo twórcy zabierają nas do lat 90. ubiegłego wieku. W 1999 roku Claire Redfield wraca do tytułowego miasta, aby odnaleźć swojego brata - Chrisa. Ona będzie w końcu próbowała wydostać się z posterunku policji, a on wraz z drużyną twardych gliniarzy zacznie przemierzać Willę Spencera. Fani oryginałów bez problemu rozpoznają narracje zapożyczone z pierwszej i drugiej części "Resident Evil". Twórcy łączą je ze sobą pokazując znane nam lokacje i każą przemieszczać się po nich znajomym bohaterom.

Prócz Claire i Chrisa na ekranie zobaczymy jeszcze Jill Valentine, Alberta Weskera, czy Leona S. Kennedy’ego. Ofermowatość tego ostatniego z pewnością wkurzy miłośników pierwowzorów, ale wynagrodzą im to ujęcia żywcem wyjęte z cutscenek (jak wypadek ciężarówki pod posterunkiem) czy lubiane monstra (jak zombie doberman). Najbardziej swojsko podczas seansu "Resident Evil: Witajcie w Raccoon City" poczują się więc osoby zaznajomione z grami. Bez wątpienia mamy bowiem do czynienia z filmem stworzonym przez fanów i dla fanów.

Patrząc na "Witajcie w Raccoon City" inaczej, łatwo się zawieść, bo wiele można mu zarzucić. Z racji nadmiaru bohaterów, twórcy nie mają szans odpowiednio ich przedstawić. Opowieść skupia się wokół rodzeństwa Redfieldów, a cała reszta definiowana jest najwyżej jedną cechą. Nie są oni zwyczajnym mięsem armatnim, ale do pełnokrwistych postaci jeszcze im daleko. Na szczęście twórcy nie udają, że robią kino psychologiczne.

Od razu widać, że film nie bierze siebie śmiertelnie poważnie. Dlatego kiedy zobaczycie płonącego faceta, który wparowuje na posterunek w rytm ejtisowego hitu, będziecie się tak śmiać, że nawet nie zauważycie tandetnego CGI. Efekty specjalne wyglądają tu niczym w najgorszych (najlepszych?) produkcjach The Asylum (wytwórnia mockbusterów) dla stacji SyFy (chociażby seria "Rekinado"). Nie ma tego zbyt dużo, bo twórcy zdają sobie sprawę z ograniczeń budżetowych, przez co straszą nas VFX-ami tylko wtedy, gdy jest to niezbędne. Przez resztę "Witajcie w Raccoon City" mają inne sposoby, aby wywołać dreszcz na naszych plecach.

Resident Evil: Witajcie w Raccoon City - tylko dla fanów gier?

Resident Evil: Witajcie w Raccoon City - film vs. gry
REKLAMA

Twórcy cały czas zagęszczają atmosferę, chcąc abyśmy poczuli prawdziwą grozę. Narracja rozgrywa się bowiem na przestrzeni jednej nocy. Bohaterowie muszą znaleźć wyjście z beznadziejnych sytuacji przed szóstą rano, kiedy to Raccoon City ma przestać istnieć. Plansze informują nas o godzinie, przez co podczas seansu siedzimy jak na szpilkach i czekamy aż całe miasto pójdzie z dymem.

Roberts odchodzi od sensacji na rzecz suspensu. Chociaż scen akcji nie brakuje, w przeciwieństwie do tego, z czym mieliśmy do czynienia w serii Andersona, operator i montażysta nie budzą w sobie abstrakcjonistów. Dzięki temu nie gubimy się w wydarzeniach przedstawianych na ekranie, a twórcy świadomie bawią się naszą percepcją. Nie brakuje tu jump scare’ów, ale nie one są najważniejsze. Reżyser dobrze wie, jak prowadzić opowieść, abyśmy czuli strach przed tym, co czai się gdzieś we wszechogarniającym mroku.

Nie przestraszcie się więc nazwiska Andersona jako producenta na napisach końcowych. Roberts odcina się od jego serii i nie można zaprzeczyć, że ma większe ambicje, a serce jego opowieści bije po właściwej stronie. Pytanie jednak, czy to wystarczy, aby trafić w gusta również osób niezaznajomionych z oryginałami. Oby, bo - jak zobaczycie podczas seansu - twórcy przyszykowali już grunt pod sequel. A ja z niecierpliwością na niego czekam.

Film "Resident Evil: Witajcie w Raccoon City" już w kinach.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA