To był świetny rok dla wszystkich fanów filmowych wrażeń. Nie mieli na co narzekać ani miłośnicy artystycznego kina („Roma”, „Nić widmo”), ani ci, którzy spoglądają bardziej w stronę mainstreamowej rozrywki („Mission: Impossible - Fallout”). Przed wami najlepsze filmy 2018 roku.
Najlepsze filmy 2018 roku. Te tytuły po prostu trzeba zobaczyć:
Od momentu pierwszych zapowiedzi „Roma” przedstawiana była jako arcydzieło. Trochę się tego obawiałem. Często to określenie jest nadużywane i coraz bardziej się dewaluuje, gdyż wielu ludzi „arcydziełem” nazywa film, który im się po prostu bardzo podoba. „Roma” to jednak ten rzadki przypadek prawdziwego arcydzieła, które trafia się raz na kilka, kilkanaście lat. To film tyleż samo intymny (opowiadający o trudnych losach kobiet, żyjących w łańcuchach męskiego świata), co imponujący w skali.
Od strony formalnej Alfonso Cuaron oddał nam istną wizualną perłę, mały-wielki cud sztuki filmowej. Podczas jego długich panoramicznych ujęć pokazujących świat, widzimy imponująco skonstruowaną rzeczywistość. Każdy kadr opowiada przynajmniej kilka mikro-historii, jest pełen ruchu, życia, filmowej polifonii, dopracowanej do ostatniego, malutkiego szczegółu. Pozornie jest to film, w którym niewiele się dzieje. Ale gdy już zacznie się go oglądać, zabiera nas w podróż emocjonalnym rollercoasterem. Prawdziwie mistrzowska robota i jeden z tych filmów, o których będzie się mówić jeszcze przez długie lata.
Jeśli wierzyć doniesieniom, jest to ostatni film z Danielem Day-Lewisem w roli głównej. Jeden z najwybitniejszych aktorów naszych czasów kończy karierę i robi to w mistrzowskim stylu. Zresztą trudno się dziwić, skoro po raz kolejny oddał się w ręce geniusza Paula Thomasa Andersona. „Nić widmo” to fascynujące studium obsesji, perfekcjonizmu i mężczyzny zamkniętego w swoim własnym świecie.
Ten film jest tak poruszający i dojmujący w swoim smutku, że wchodzi w obszary szlachetności, z którą nieczęsto mamy do czynienia. „Niemiłość” Andrieja Zwiagnicewa to ciężka emocjonalna przeprawa dla widza, ale warto dać się porwać jej nurtowi. Obraz rozpadu relacji międzyludzkich i niemalże post-apokaliptyczna wizja świata bez uczuć i miłości. To wybitne, pięknie sfilowane, choć trudne zarazem dzieło.
Fenomenalny debiut Pawła Maślony to ostry zastrzyk autorskiej adrenaliny, jakiego potrzebowało od dawna polskie kino. Mozaikowa opowieść o ludziach, których los postawił w sytuacjach wielkiego stresu i nieoczekiwanych zdarzeń to pełnokrwiste kino, które nie zostawia widza obojętnym. Świetnie zagrane, przemyślane, ze znakomitymi dialogami oraz wspaniałą reżyserią i trzymające w napięciu od pierwszej do ostatniej sceny.
Słyszałem opinie, że „Fallout” jest taki sobie, a scen akcji to ma może ze trzy na krzyż. I w porządku, na dobrą sprawę, rzeczywiście mamy tu ze trzy sceny/sekwencje akcji. Ale za to JAKIE! Sam pościg ulicami Paryża trwa chyba z 15 minut i jest tak wirtuozersko nakręcony (praktycznie bez użycia CGI), że zbierałem się po nim do kupy przez następne 30 minut. Finałowa sekwencja, która oparta jest na karkołomnych popisach kaskaderskich Toma Cruise’a w powietrzu, na pokładzie helikoptera, a kończąca sie w górskich szczytach, to fenomenalna mikstura szaleństwa i magii kina, jako medium opartego na ruchu.
I właściwie dotyczy to całego obrazu – maestria reżyserii oraz inscenizacji przeszła tu na poziom, który w kinie rozrywkowym jest praktycznie niespotykany. Najlepszy film akcji od czasów „Mad Max: Na drodze gniewu”. Ba, więcej – jeden z najlepszych filmów akcji w historii.
Żyjemy w naprawdę wspaniałych czasach dla horrorów. Ten gatunek, do niedawna oparty w dużej mierze na niezbyt wyszukanym straszeniu widza, przeżywa obecnie rozkwit, gdyż wielu twórców sięga po niego by opowiedzieć zajmującą historię. Podobnie jak „Ciche miejsce” czy „Obecność”, także i „Dziedzictwo. Hereditary” wychodzi daleko poza ramy tradycyjnego straszaka, jednocześnie korzystając z poetyki horrorów.
Tutaj mamy opowieść o rozpadzie rodziny, poprzez traumę, niszczącą żałobę, wkradający się do ich życia chaos i obłęd. Równie dobrze można by odjąć z niego elementy nadprzyrodzone, a film ten byłby klasycznym rozrywającym emocje na strzępy dramatem psychologicznym. I to przerażającym bardziej niż większość klasycznych straszaków, które oglądaliście. A Toni Collette za główną rolę w „Dziedzictwie. Hereditary” zasługuje co najmniej na nominację do Oscara.
Jestem szczerze zdziwiony, że ten film został tak skandalicznie pominięty podczas ceremonii rozdawania nagród, w tym Oscarów. Nie dość, że opowiada on naprawdę niesłychaną historię (opartą na faktach), to jeszcze jego posługuje się świetną formą (kapitalny montaż, znakomite zdjęcia oraz rekonstrukcje prawdziwych wydarzeń).
Tonya Harding, choć nieznana szerzej w Europie, to jedna z najciekawszych postaci jakie widziałem ostatnio na dużym i małym ekranie. Wcielająca się w nią brawuruwo Margot Robbie (jak dotąd jej najlepsza rola) fantastycznie oddała jej ambicje, talent, siłę pomieszane z naiwnością, kompleksami i zwykłą ludzką... głupotą. No i w życiu bym nie przypuszczał, że da się zrobić wciągający i wbijający w fotel film o łyżwiarstwie figurowym. A jednak.
Nie ukrywam, że choć cieszyłem się z sukcesów filmu „Ida”, to nie uważam go za wielkie dzieło. Trochę się też obawiałem i „Zimnej wojny”, ale na szczęście nowy film Pawła Pawlikowskiego okazał się lepszy od poprzednika pod każdym względem. Począwszy od wybitnie pięknych zdjęć, przez magiczną muzykę oplatającą niemalże każdy kard (od polskich pieśni ludowych po francuskie standardy jazzowe z lat 60), po kradnąca każdą scenę i zjawiskową Joannę Kulig. „Zimna wojna” to też przejmująca historia trudnej miłości, która nigdy nie może w pełni rozwinąć skrzydeł.
Gdy co jakiś czas powtarzam sobie, że nie da się już praktycznie zrobić w filmie nic oryginalnego, to wtedy pojawia się jakaś produkcja, która każe mi odszczekać te słowa. Oczywiście „Ciche miejsce” nie jest może formalnym czy narracyjnym przełomem i tym bardziej rewolucją w kinie. Tym niemniej, na tle kakofonii większości rozrywkowych propozycji, film Johna Krasinskiego wykorzystał całkiem ciekawy i rzadko spotykany koncept do opowiedzenia historii tyleż samo przejmującej co przerażającej.
Głównymi bohaterami „Cichego miejsca” są członkowie rodziny ukrywającymi się przed tajemniczymi bestiami rozrywającymi na strzępy wszystkich tych, którzy wdają z siebie jakikolwiek dźwięk. Aby przeżyć trzeba więc być bardzo, bardzo cicho. I taki jest też seans tego filmu, w którym pada rekordowo mała ilość słów, a przez większość seansu panuje wielka cisza. Efekt jest naprawdę unikalny.