Niemożliwe od ręki, cuda zajmują trochę czasu. Ethan Hunt w formie w nowym Mission: Impossible - Fallout
Tom Cruise ponownie wcielił się w agenta IMF, który dokonuje niemożliwego od ręki. To cuda zajmują mu trochę czasu. Sprawdzamy, czy wyczyny Ethana Hunta w Mission: Impossible - Fallout nadal robią takie wrażenie, jak przez ostatnie 20 lat.
OCENA
Uwaga, tekst zawiera spoilery filmu Mission: Impossible - Fallout.
Seria filmów Mission: Impossible jest jedną z najlepiej zarabiających franczyz w Hollywood, której pierwsza odsłona pojawiła się ponad dwie dekady temu. Na kolejne filmy z serii musimy czekać po kilka lat, ale nie licząc pierwszego sequela, za każdym razem dostajemy naprawdę fascynujące widowisko.
Mission: Impossible - Fallout pod tym kątem nie zawodzi.
Jest tu wszystko, za co fani serii ją pokochali. Zarówno mniej (Paryż, Londyn) i bardziej (Kaszmir) egzotyczne lokacje, piękne kadry, liczne emocjonujące pościgi, efektowne pojedynki, huczne strzelaniny i kilkupoziomowe szpiegowskie intrygi. Ethan Hunt korzysta ze swoich ikonicznych gadżetów, w tym kultowych masek.
Tak jak do tej pory filmy z serii były ze sobą luźno powiązane, tak Fallout jest niemalże bezpośrednią kontynuacją Rogue Nation. Pojawiło się więcej niż zwykle znanych twarzy, w tym stoicki Luthor, roztrzepany Benji i tajemnicza Ilsa. Po stronie tych złych powrócił zaś, tym razem zarośnięty, Salomon Lane.
Po raz pierwszy w historii franczyzy kolejną częścią zajął się nawet reżyser poprzedniej, Christopher McQuarrie.
Ponownie napisał też scenariusz i udowodnił, że nadaje się do tej roboty. Mission: Impossible - Fallout to już szósta odsłona cyklu, ale nadal nie nuży i nie rozczarowuje. Duża zasługa w tym przywiązania do praktycznych efektów specjalnych oraz stronienia od grafiki komputerowej i kaskaderów.
Tom Cruise udowodnił, że nadal jest w formie. Chociaż główny bohater raz za razem łamie prawa logiki i fizyki, to dzięki przywiązaniu do szczegółów nie trzeba zbyt dużego zawieszenia niewiary, by podczas seansu nie zwracać uwagi na okazjonalne niespójności. Nie ma też mowy o powtórce z rozrywki.
No i w Mission: Impossible - Fallout nie zabrakło zupełnie nowych bohaterów.
Jednym z nich jest Walker: agent CIA, grany przez Henry’ego Cavilla. Jego metody i przekonania stoją w opozycji do tego, jak działa Hunt. Mission: Impossible - Fallout wprowadzając go, zadaje widzom nieco wyświechtane pytanie: co jest ważniejsze w życiu szpiega (lub bohatera), życie jednostki czy życie wielu?
Ethan Hunt, niczym Superman portretowany nomen omen przez Cavilla, jest przekonany, że nie warto poświęcać ani jednego człowieka w imię wyższych celów. Walter jest innego zdania, dlatego przypadł do gustu nowej szefowej CIA. Zmuszenie obu panów do współpracy to oczywiste proszenie się o kłopoty.
Kolejna niemożliwa misja sama w sobie nieco jednak rozczarowuje.
Zdaję sobie sprawę, że opowiadając o ratowaniu świata po raz szósty, nie da się uciec od pewnych klisz. Mission: Impossible - Fallout kilkukrotnie pokazuje, że jego twórcy są świadomi konwencji i sami się z niej nieco śmieją, ale i tak motyw przewodni tej części nie robi takiego wrażenia, jak powinien.
Zbyt dużo razy widzieliśmy w kinie sytuację, gdy źli terroryści wykradają bombę nuklearną lub składniki do jej budowy, a bohaterowie muszą ją odzyskać. Liczyłem na to, że Mission: Impossible poeksperymentuje trochę z formułą, jednak status quo zostało zachowane.
Bynajmniej nie odbiera to filmowi uroku.
Trzymanie się sprawdzonej formuły, nawet przy szóstej części cyklu, w rękach wprawnych filmowców nie jest wadą. Tym bardziej że fabuła w serii Mission: Impossible to zawsze był przede wszystkim pretekst, by połączyć coraz bardziej zwariowane sceny akcji. A te w Fallout wypadły naprawdę świetnie.
Nie obraziłbym się, gdyby Mission: Impossible pokazało nam już na samym początku, że ignorowanie ryzyka ma naprawdę poważne konsekwencje, ale to nie ten rodzaj kina. Tutaj bohater może się potknąć, ale nie może się wywrócić. A nam pozostaje zgadywać, w jaki sposób kolejny raz wywinie się po szalonej akcji.
A tych w długim, 2,5-godzinnym filmie nie zabrakło.
Mission: Impossible - Fallout ani przez chwilę nie pozwala się nudzić. Jak u Hitchcocka zaczynam od trzęsienia ziemi, a potem ma być już tylko szybciej, mocniej, bardziej spektakularnie. Mimo to kilka razy film jednak zwalnia i to nie tylko po to, by wyjaśnić, dlaczego kamera przenosi się do innego państwa.
Mam wrażenie, że Mission: Impossible - Fallout mogłoby być nieco krótsze, gdyby nie układanie tzw. dupochronów. Wielokrotnie podczas seansu byłem już przekonany, że z fabuły wieje dziura wielkości grzyba atomowego, ale kilka scen później dostawałem mniej (lub bardziej) naciągane wyjaśnienie.
Christopher McQuarrie bawi się z widzami w kotka i myszkę.
Od zawsze jednym ze znaków rozpoznawczych serii były scenariusze zakręcone niczym spaghetti. Konspiracja ma zawsze kilka poziomów, a nawet uważni widzowie ledwo co będą nadążać za gnającą intrygą. Sojusznicy zmieniają się we wrogów jak w kalejdoskopie, a nowe fakty wychodzą na jaw co chwilę.
Bohaterowie bywają nie mniej zaskoczeni rozwojem akcji, co widzowie. Nigdy nie wiadomo, czy wydarzenia nie mają drugiego (albo piątego) dna. Jeśli dzieje się coś naprawdę przełomowego, to zawsze istnieje szansa, że np. jeden z bohaterów tak naprawdę nie zginął, bo ktoś inny nosił maskę z jego twarzą.
Z tego powodu nie podobały mi się sny i wizje Hunta.
Kilkukrotnie podczas filmu jego twórca nieco popuścił wodze fantazji. Pokazał wydarzenia, które nie miały tak naprawdę miejsca. Nie były trudne w identyfikacji, ale zdecydowanie wolałem te momenty, które rozegrały się faktycznie, ale dopiero kolejne sceny nadawały im szerszy kontekst.
Na szczęście te wizje pojawiły się tylko kilkukrotnie i to w początkowej, a nie w końcowej części filmu. Gdyby podobny trik wykorzystano w trakcie tych kulminacyjnych scen, byłbym dużo bardziej surowy w ocenie. No i wolałbym jedno ujęcie mniej, gdy Hunt w ostatniej chwili przejeżdża przez zatłoczoną ulicę w poprzek.
Tylko co z tego, skoro tak naprawdę filmowi trudno cokolwiek poważnego zarzucić.
Patrząc jak zwykle krytycznym okiem recenzenta, musiałem tak naprawdę szukać czegoś, do czego mógłbym się przyczepić. Mission: Impossible - Fallout może nie jest najlepszym filmem akcji w historii kina, ale niewiele mu brakuje do czołówki. Podczas seansu bawiłem się wyśmienicie, a o to przede wszystkim w blockbusterach chodzi.
No i obsada. Poradzili sobie zarówno starzy znajomi, jak i nowy narybek. Henry Cavill sprawdził się mimo wąsa, a świetną rolę dostała Vanessa Kirby. Wcieliła się w hipnotyzującą Białą Wdowę - niby to kolejna femme fatale w kinie akcji, ale i tak roztoczyła wokół siebie wyjątkową aurę.
Najważniejsze jest zresztą to, że z chęcią obejrzałbym kolejny film z serii Mission: Impossible.
Christopher McQuarrie udowodnił, że pomimo 20 lat na karku franczyza nadal się nie zestarzała. Fallout nie jest filmem, w którym widziałbym zwieńczenie tej serii w obecnej formie. Jeśli tylko pojawi się zapowiedź siódmej części, to od razu trafi na moją listę filmów, które muszę zobaczyć.
Zdaję sobie sprawę, że Tom Cruise nie będzie w stanie wcielać się w Ethana Hunta w nieskończoność. Nie wydaje mi się jednak, by był gotowy odejść z IMF na dobre. No a skoro publice jego wyczyny się nadal podobają, to czy będzie w stanie odmówić, gdy zostanie ponownie wezwany na misję niemożliwą? No właśnie.