„The Mandalorian” to taki „Wiedźmin” w odległej galaktyce — recenzja pilota 2. sezonu
Disney+ wyemitował pierwszy odcinek 2. sezonu „The Mandalorian”, czyli pierwszego i jak na razie jedynego serialu z uniwersum „Star Wars”.
OCENA
Debiutancki sezon „The Mandalorian” okazał się fenomenalny — na taki serial fani „Gwiezdnych wojen” czekali i zasługiwali. Jon Favreau pokazał nam odległą galaktykę od strony, której do tej pory nie znaliśmy. Niezdejmujący swego hełmu bohater oprowadził nas po obrzeżach Nowej Republiki i resztek Imperium na kilka lat po zniszczeniu 2. Gwiazdy Śmierci.
W przeciwieństwie do sagi Skywalkerów oraz kinowych spin-offów, „The Mandalorian” ma niespieszne, spokojne tempo. Pod względem konstrukcji fabularnej pierwsze osiem odcinków, które trafiły do bibloteki Disney+ w ubiegłym roku, przywodziły na myśl rasowy western — pojawił się tu nawet odpowiednik naszego ziemskiego Indianina — a kolejny rozdział tej opowieści to pogłębia.
„The Mandalorian” niczym „Wiedźmin”
Analogia zaproponowana w zeszłym roku przez Asię Tracewicz zaświdrowała mi w głowie w połowie seansu pilota 2. serii, gdy na drodze bohatera pojawiła się kolejna maszkara. Chociaż poruszamy się po odległej galaktyce pełnej mieczy świetlnych, blasterów i obcych, to tak naprawdę scenariusz jest zbliżony do tego, co kilka dekad temu zaserwował nam Andrzej Sapkowski.
Jak spojrzeć na to z boku, to główny bohater „The Mandalorian” jest szkolonym od dziecka wojownikiem do wynajęcia, który walczy z potworami. Jego życie zmienia się diametralnie, gdy na jego drodze pojawia się młode dziecko obdarzone zdolnościami, które pozwalają na przenoszenie obiektów siłą woli oraz leczenie ran. Jakby nie patrzeć, to wypisz-wymaluj Geralt z Rivii.
Ta historia zdecydowanie wpisuje się w uniwersum „Gwiezdnych wojen” wykreowane przez George’a Lucasa.
Nie można zapominać, że twórca „Star Wars” inspirował się Akirą Kurosawą, a pierwowzorem Jedi byli samuraje. Z tego powodu przyrównanie Mandalorianina do kowboja albo wiedźmina jest na miejscu, chociaż mówimy tu o uniwersum, w którym na porządku dziennym są podróże międzygwiezdne, a bohaterowie strzelają wiązkami światła i duszą innych z użyciem tajemniczej Mocy.
Pewne motywy są, tak po prostu, uniwersalne, a ta cała otoczka science-fiction to przecież tylko tło. Poszukiwania, które prowadzi Din Djarin to tak naprawdę opowieść o honorze oraz lojalności wobec plemienia, co może być silniejsze niż więzy krwi. Co go czeka na końcu tej drogi? I czy to w ogóle ważne? Tego nie wiem, ale na pewno chcę jego podróż obserwować.
Rozczarował mnie jedynie powrót na Tatooine.
Chociaż bohaterowie na każdym kroku podkreślają, że ta pustynna planeta, na której wychowywał się Luke Skywalker, to prawdziwe zadupie galaktyki, ale jakimś cudem ciągle trafiają albo tam, albo na globy wyglądające niczym jej kopia (Jakku, Navarro). Wolałbym, gdyby Din Djarin w 2. sezonie odwiedził albo zupełnie nowy świat, albo taki, który nie był zbyt wyeksploatowany.
Tyle dobrego, że „The Mandalorian” omija takie duże aglomeracje jak Mos Eisley i Mos Espa i trafia do malutkiej mieściny. To tam główny bohater wraz z Dzieckiem poznają lokalnego szeryfa, który potrzebuje im pomocy. Muszą rozprawić się wspólnie z zagrożeniem dla mieszkańców, co wymaga od nich nawiązania strategicznego sojuszu, a powodzenie misji stoi na ostrzu noża.
W parze ze scenariuszem idą w pierwszym serialu niebędącym animacją w uniwersum „Star Wars” równie dobre kostiumy oraz scenografie.
Zgodzę się co prawda, że momentami serial Disneya balansuje bardzo blisko granicy plastikowego kiczu, ale dzięki temu udało się stworzyć odważny i charakterystyczny styl, który jest spójny przede wszystkim z oryginalną trylogią. Niezwykle podoba mi się dbałość o detale, a wiele scen to istne kopalnie easter-eggów dla spostrzegawczych fanów.
Cieszy również, że pilot 2. sezonu „The Mandalorian” jest niemalże dwukrotnie dłuższy i trwa nieco ponad 50 minut zamiast około pół godziny. Wisienką na torcie są polskie napisy, które przygotował Disney. Jest tylko jeden problem: gdzie właściwie obejrzeć 2. sezon pierwszego aktorskiego gwiezdnowojennego serialu w naszym kraju?
Niestety nie mam dobrych wiadomości co do dostępności „Mandalorianina” w Polsce.
Tak jak osobiście uważam, iż wszyscy fani „Gwiezdnych wojen” powinni z „The Mandalorian” się zapoznać, tak Disney najwyraźniej jest innego zdania. Firma daje dostęp do tej produkcji wyłącznie wybrańcom z regionów, gdzie platforma Disney+ jest oficjalnie dostępna i to ogromny nóż w serce miłośników odległej galaktyki.
Z powodu braku dostępu do platformy Disney+ konsumenci z krajów takich jak Polska mogą teraz albo dalej zagryzać zęby i cierpliwie czekać na jej debiut, przez co trafiają na spoilery dotyczące np. powrotu bohatera oryginalnej trylogii, albo przejść na ciemną stronę Mocy. Wielu ulega tej pokusie.
Fani, którzy mają już dość tego, że muszą poznawać Dziecko, nazywane potocznie baby Yodą za pośrednictwem memów, urządza sobie wirtualne wakacje z biurem podróży VPN, albo udaje się na rejs prosto do Zatoki Piratów. Ludzi wychowanych przez Hana Solo oraz Rebeliantów żyjących poza prawem, trudno za to tak naprawdę winić…