„The Mandalorian” to taki „Wiedźmin” tylko w świecie Gwiezdnych wojen. A Baby Yoda to +100 pkt. do oglądalności serialu
Jeśli jest jedna rzecz, którą powinieneś zrobić przed śmiercią, to jest nią obejrzenie Baby Yody w serialu „The Mandalorian”. I ja wcale nie żartuję.
OCENA
Nie miałam żadnych oczekiwań w stosunku do serialu „The Mandalorian” od Disney+. Przyznam szczerze, że nie bardzo emocjonował mnie sam tytuł, tym bardziej, że spin-offy „Gwiezdnych wojen” niespecjalnie mi się podobały i jestem z tych, co głoszą niepopularną albo i niepoprawną według niektórych opinię, że nowa trylogia jest lepsza od historii „Łotra 1” czy „Solo”. „Rogue One” zupełnie mnie nie wciągnął, a na „Han Solo: Gwiezdne wojny - historie” zasnęłam, chociaż – nomen omen – po nocach śnił mi się niegdyś Harrison Ford jako młody przemytnik, a ja – tak, tak – byłam Leią.
Nie myślałam więc, że moje serce zabije mocniej na widok kogokolwiek innego niż młody Solo, bo nawet Adamowi Driverowi w roli Kylo Rena się nie udało. Tymczasem ono nie tylko zabiło mocniej, ono po prostu zostało skradzione. A stoi za tym malutki stworek, z trójpalczastymi łapkami i wyłupiastymi oczkami.
Baby Yoda zachwycił mnie od pierwszych chwil.
Internet zalała fala memów i gifów z jego udziałem, a ja za każdym razem, gdy na jakiś się natknęłam (ta, natknęłam, dobrze wiemy, że celowo je wyszukiwałam), wydawałam z siebie pisk. Naprzemiennie wyrzucałam (ta, wyrzucałam, nadal to robię) z siebie słowa, które – mniej więcej – układają się w taką odę do Baby Yody:
Jaki słodziak!
Kochany maluszek!
Ojej, jaki on jest rozkoszny!
Słodziutka kruszynka!
Każda z sylab jest oczywiście przeciągana do granic możliwości. I jako że niestety nie posiadam głosu ani Edyty Górniak, ani Whitney Houston, brzmi to mniej więcej tak:
Wtedy jeszcze nie znałam serialu. Przeczytałam gdzieś w sieci na jakieś grupie dla nastolatków i – uwaga – alternatywek (nie zagłębiajmy się w to, dlaczego w ogóle jestem w takich grupach na Facebooku), że to – jak to się teraz mówi, wybaczcie trochę wypadłam z obiegu, kiedy „3” z przodu mi się pojawiła i nie mówimy tu o wadze – cringe zachwycać się Baby Yodą, a nie oglądać „The Mandalorian”. Strasznie wyśrubowane ma standardy ta dzisiejsza młodzież, rośnie nam chyba jakaś bojówka fandomu. W każdym razie nie będzie mnie nikt obrażał w internecie. Zamiast więc wchodzić w dyskusję, która najpewniej jeszcze dzisiaj trwałaby w najlepsze, postanowiłam obejrzeć serial w świecie Star Wars.
Zapytacie – jak? Mamy swoje sposoby, w końcu jesteśmy cyfrowymi nomadami. Moim celem było jedno – napatrzeć się do zapalenia spojówek na Baby Yodę i odejść w spokoju. Lubię uniwersum Gwiezdnych wojen, ale umówmy się, nie jestem jakąś psychofanką, to miejsce w redakcji jest już zarezerwowane (pozdrawiam z tego miejsca cieplutko Piotrka Grabca).
Włączyłam pierwszy odcinek i... przepadłam.
„The Mandalorian” to jest po prostu „Wiedźmin” w świecie Star Wars. A do tego w pakiecie mamy uroczego, kochanego, słodziutkiego, milutkiego, rozkosznego, rozczulającego – mogę tak w nieskończoność – Baby Yodę.
Poznajemy bezimiennego – na ten moment – Mandalorianina (w tej roli Pedro Pascal). A taki Mandalorianin jak on to rzadkość, przedstawiciele tego ludu nie mieli w życiu łatwo. Wiedzie sobie średniej jakości życie – jest rzucany z kąta w kąt i goni za pieniądzem, by mieć jakiekolwiek fundusze na trwanie dalej w tym niebezpiecznym światku. Trudni się różnymi sprawami – jest dobry w odnajdywaniu ludzi, załatwianiu takich trochę „brudnych” misji. Wszystko jednak zwykle odbywa się w świetle, powiedzmy, prawa.
Mando potrzebuje jednak kasy, więc godzi się na akcję, która od początku mu trochę – mówiąc kolokwialnie – śmierdzi. Ma odnaleźć jakiegoś 50-letniego jegomościa i doprowadzić go przed oblicze jednego z niebezpiecznych gości. Jeśli trzeba będzie po drodze zabijać, niech zabija, a swoje ewentualne koszty doliczy sobie do wypłaty. I tak zaczyna się jego przygoda, podczas której wkrótce poznamy naszego wspaniałego towarzysza – Baby Yodę.
Ten serial to miks przygodówki, westernu, a główny bohater – choćbyśmy się bardzo bronili – od razu przypomni nam o Geralcie z Rivii.
Samotnik, traktowany jak ktoś dziwny, niespotykany, zwraca na siebie uwagę. Nie chce wdawać się z nikim w bliższe relacje, ale ma miękki serce, jest wrażliwy. Nigdy nie ściąga swojego hełmu, bo tak nakazuje mu tradycja, a on wierzy w te ideały, jest wierny przekonaniom i swojemu przeznaczeniu. A poza tym, hej, Mando jest po prostu OP. No dokładnie jak nasz ukochany Wiedźmin, prawie Polak.
Wspaniale ogląda się przygody głównego bohatera. Znajomość serii „Gwiezdne wojny” jest właściwie niepotrzebna – dobrze wiemy, kto jest tym złym, a kto tym dobrym. Każdy nowy odcinek to pojedyncze perypetie Mando, które oczywiście mają spójną narrację.
Ale największym atutem tego serialu, który dodaje do jego oglądalności jakieś 100 pkt., jest Baby Yoda.
Kiedy patrzy się na tego maluszka, serce mięknie.
To chyba najsłodsza postać pod słońcem. Jestem zdania, że ten – jak nazywają go w serialu – Dzieciak powinien dostać własny spin-off, mimo że już „The Mandalorian” to serial właściwie mu poświęcony. Nowa seria nazywałaby się po prostu „Baby Yoda”, a my śledzilibyśmy nieme zabawy zielonego słodziaka – jak sobie je, jak się bawi, jak uroczo goni ropuchy. Albo lepiej, niech ktoś w Disneyu zrobi całodobowy stream z życia Baby Yody.