REKLAMA

Właśnie dlatego nowy "Top Gun" bije rekordy. Od tego filmu powinni uczyć się wszyscy ci, którzy serwują odgrzewane kotlety

Przyrządzić odgrzewany kotlet, tak żeby smakował świeżo, to prawdziwa sztuka. Hollywood zajmuje się nią od dawna, ale w kolejnych pojawiających się po latach sequelach rzadko trafia się taka perfekcja jak w "Top Gun: Maverick". Świadczą o tym nie tylko opinie krytyków, ale również jego wyniki finansowe.

top gun maverick sequel box office
REKLAMA

Tom Cruise już od blisko 40 lat zapewnia nam rozrywkę na wielkim ekranie. Jego nazwisko stało się synonimem letniego blockbustera, ale takiego hitu jak "Top Gun: Maverick" jeszcze nie miał. To pierwszy film z jego udziałem, który w premierowy weekend zarobił w samych Stanach Zjednoczonych ponad 100 mln dolarów. Kto by się spodziewał, że ten odgrzewany kotlet stanie się takim szlagierem i nawet po ponad tygodniu wyświetlania nie straci wiele na popularności?

Rekordowy weekend w karierze Toma Cruise'a nie był przypadkiem. "Top Gun: Maverick" po pierwszych dniach od premiery miał na swoim koncie niecałe 250 mln dolarów z całego świata. Ale to było przecież tydzień temu. Teraz ta liczba wzrosła już niemal do 550 mln dolarów. To byłby świetny wynik nawet w czasach przedpandemicznych. Dlatego właśnie robi takie wrażenie, ale też nie powinien nikogo dziwić.

REKLAMA

Top Gun: Maverick - film bije rekordy popularności

Jeszcze przed premierą "Top Gun: Maverick" recenzenci zapewniali nas o jego wysokiej jakości. No dobra, ze zdaniem krytyków nikt się tak naprawdę nie liczy. Ale film w końcu wleciał na wielkie ekrany i okazało się, że mieli rację. Teraz mogą obrosnąć w piórka, bo dostają kolejne na to dowody. Jak bowiem czytamy na portalu Variety, w drugi weekend dochody z biletów były tylko o 32 proc. mniejsze niż w pierwszych dniach wyświetlania. To wręcz rekordowo niski spadek dla produkcji z otwarciem powyżej 100 mln dolarów.

Oznacza to, że cały świat wciąż chętnie ogląda "Top Gun: Maverick". No prawie cały, bo film nie trafił do kin w Chinach i Rosji. A to znaczące rynki. Pomimo ich braku produkcja cieszy się niesamowitą popularnością. Powód tego jest prosty. Na jej przykładzie widać, jak to Hollywood w końcu nauczyło się sprzedawać nam odgrzewane kotlety. Fabryka snów robi takie numery od dawna, ale niekoniecznie im się udają.

Top Gun: Maverick

Top Gun: Maverick - Hollywood od dawna karmi nas odgrzewanymi kotletami

Sequele, prequele, remake'i - to rak, który drąży Hollywood od dawna. Od jakiegoś czasu dochodzą do nich rebooty i nostalgiczne sequele, które swoją ostateczną formę odkryły pod postacią requeli. Nie zabrakło przy tym dyskusji w przestrzeni publicznej na temat oryginalności, a właściwie jej braku w fabryce snów. "Czy skończyły jej się oryginalne pomysły?" - wszyscy zadawaliśmy sobie to pytanie. A to spore uproszczenie, wynikające z tego, że myślimy o kinie jako o sztuce. Sztuka nie zarabia jednak ponad pół miliarda dolarów w dwa tygodnie. To może udać się jedynie rozrywce.

Hollywood dobrze o tym wie, dlatego podchodzi do filmów, jak do produktu, który trzeba sprzedać. A nic nie sprzedaje się tak jak nostalgia. Ludzie nie chcą oryginalności Chcą czegoś, z czym już są zaznajomieni, tylko może w nowym opakowaniu. Takie podejście dominuje w fabryce snów nie od dzisiaj. Dlatego na kinowych afiszach obok popularnych tytułów zmieniają się tylko cyferki, albo atakują nas z nich popkulturowe ikony w zmienionym anturażu.

Problem w tym, że jeszcze jakiś czas temu przepis na odgrzewany kotlet był jeden. Niech wróci ukochany przez widzów bohater i robi to, w czym zawsze był najlepszy. Dlatego tytułowy "Rambo" musiał ratować nastolatkę z rąk meksykańskich przestępców, chociaż ledwo już dawał radę, a Mark próbował odkupić swoje winy sprzed 20 lat w "T2: Trainspotting". Te nostalgiczne sequele wychodziły różnie, ale na dobrą sprawę sprowadzały się do prostackich skoków na nasze portfele. Nie miały już uroku oryginałów i fani opuszczali kina zawiedzeni. Na szczęście tytułami podobnymi do "Creeda" Hollywood odkryło jednocześnie inną ścieżkę.

Top Gun: Maverick - requel idealny

Jak dowiedzieliśmy się z ostatniego dotychczas "Krzyku" przepisem na requel jest pokazanie znanych widzom bohaterów, jednocześnie wprowadzając nowe postacie. Mówiąc w skrócie, starzy niech sobie robią, co chcą, a młodsi zadbają o polityczną poprawność, żeby nikomu się nie narazić. To też wychodziło różnie. Nie było jednej recepty na sukces, bo nieraz z ekranu biły zęby wyszczerzone przez chciwe wytwórnie. Brakowało w tym wszystkim miłości i poważnego podejścia do widza (tak Disney, patrzę m.in. na ciebie i twoje "Gwiezdne wojny").

"Top Gun: Maverick" z tych najlepszych requeli bierze to, co powinien, jednocześnie nie powielając błędów tych najgorszych. Joseph Kosinski ewidentnie jest fanem oryginału, ale na jego bazie buduje własną opowieść. To nie jest odgrzewanie starego kotleta, tylko z odłożonych kiedyś resztek, robienie nowego dania. Dlatego nawet jeśli scenę gry w siatkówkę zastępuje tu mecz amerykańskiego footballu, to po znanym z pierwowzoru homoerotyzmie nie ma śladu.

Top Gun: Maverick

"Top Gun: Maverick" charakteryzuje się perfekcyjną równowagą, między nostalgią a oryginalną, nowoczesną historią. Wiadomo, że fani pierwowzoru pobiegną do kina, aby zobaczyć, jak Tom Cruise robi to, co robił niemal 40 lat temu. On ma łamać zasady i latać za panienką w równie brawurowy sposób, co odrzutowcami. Tak też się dzieje. Dochodzą do tego ujęcia znane z pierwszej części filmu i próba wyjaśnienia co działo się między wydarzeniami obu odsłon produkcji. Jednakże w międzyczasie wyrzuty sumienia głównego bohatera ożywają pod postacią Roostera - syna Goose'a, który pod czujnym okiem protagonisty trenuje do niezwykle trudnej misji.

Top Gun: Maverick - oby to nie był wypadek przy pracy

REKLAMA

Pod względem fabularnym nie ma tu żadnej rewolucji. To po prostu stara historia rozpisana nowoczesnymi środkami wyrazu, tak, aby nie urągała inteligencji współczesnego widza. Dlatego Maverick przyznaje, że Iceman był od niego lepszy, a w finale Kosinski wyrzuca znany z pierwowzoru element rywalizacji, na rzecz ewidentnej współpracy bohaterów. Dodajmy do tego emocjonujące sceny akcji, ogłuszający ryk odrzutowców i unoszący się z ekranu zapach spalin, a otrzymamy requel perfekcyjny.

Nostalgia w "Top Gun: Maverick" nie jest podana jak chociażby w "Głupi i głupszy bardziej", gdzie fani oryginału mogli czuć się równie zażenowani, co osoby, które nie miały styczności z pierwowzorem. Zamiast lenistwa twórców, mamy prawdziwą pasję. Zamiast korzystania z wytartych schematów, mamy tchnięcie w nie świeżego powiewu. I w końcu, zamiast tęsknoty za lepszymi czasami, mamy dostosowanie starego do nowych czasów. Jeśli Hollywood już tylko w ten sposób będzie odgrzewać stare kotlety, to chętnie zapłacę za ich nowy palnik.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA