Gdy w poniedziałkowy wieczór zasiadłem na fotelu w trzecim rzędzie kina IMAX (zgadza się - lubię być blisko ekranu), nawet w najśmielszych wyobrażeniach nie brałem pod uwagę, że popcorniak, który za moment się rozpocznie - "Top Gun: Maverick" - zapewni mi najintensywniejsze i najbardziej immersyjne blockbusterowe doświadczenia od wielu, wielu lat.
OCENA
Na "Top Gun: Maverick" fani oryginału czekali 36 lat - gdyby nie powtarzające się w ostatnim okresie przetasowania w kalendarzu premier, zobaczyliby go nieco wcześniej. W końcu jednak przyszedł czas, by przerwać tę niepewność i wreszcie rozładować narastające napięcie - rozbrajający uśmiech Toma Cruise'a powrócił na ekrany kin, a ja nie mogę sobie wyobrazić, by jakikolwiek miłośnik filmu z 1986 roku poczuł się rozczarowany tym sequelem.
Nie chciałbym wdawać się w dyskusję na temat tego, czy "Top Gun" Tony'ego Scotta jest dobrym filmem. Choć darzę ten obraz głębokim uczuciem, jestem świadomy, że za każdym razem oglądam go przez filtry nostalgii i dziecięcych emocji - jak wiele i wielu z nas. Stało się jednak tak, że prosta i pełna patosu opowieść o uczniach elitarnej jednostki lotniczej zyskała status dzieła kultowego. Jak to się stało? Zapewne za sprawą wspaniale barokowego stylu, uwielbianego "Danger zone", sympatycznego Cruise'a, naprawdę świetnych jak na tamte czasy sekwencji akcji w powietrzu, pięknych kadrów i całej tej ejtisowej esencji. Pal licho, że bohaterowie to absolutnie nieciekawe klisze (no, być może z wyjątkiem Icemana) - "Top Gun" sprawiał frajdę i kropka.
Jeśli jednak zapytacie mnie, która z odsłon to - tak po prostu - lepszy film, bez wahania odpowiem: "Maverick".
Top Gun: Maverick - recenzja filmu
"Top Gun: Maverick" z jednej strony mówi nam, że czasem trzeba zostawić przeszłość za sobą i odpuścić, z drugiej zaś z uwielbieniem pławi się w nostalgii. Wbrew pozorom ma to sens - sam Maverick jest gościem, który musi mierzyć się z nie tylko z demonami przeszłości, lecz także z rychłym końcem epoki takich jak on. Gdy słyszy, że wkrótce on i jemu podobni odejdą w zapomnienie, bo idzie nowe (tu: drony), bohater przyznaje rację. Dodaje jednak po chwili: "Ale jeszcze nie dziś". Oczywiście, że nie dziś - póki co wciąż jeszcze z wypiekami na twarzy wyczekujemy kontynuacji filmu z ubiegłego stulecia, choć od czasu jego premiery upłynęły już niemal cztery dekady. Ekscytujemy się, gdy Maverick siada za sterami. Wzruszamy, gdy spotyka się z umierającym Icemanem (zgadza się - Val Kilmer ma tu swoją scenę). Uśmiechamy się, dostrzegając podobieństwo Roostera (Miles Teller) do ojca, Goose'a.
Całe to oglądanie się przez ramie i sentymentalizm ma jednak swoje granice - bez obaw, film Josepha Kosinskiego nie pada przed oryginałem na kolana; daleko mu do pustej reprodukcji (jakkolwiek waszej uwadze z pewnością nie umkną pewne wiernie odtworzone sekwencje). Gdy już wydaje nam się, że wszystko zmierza w identycznym co niegdyś kierunku, Kosinski udowadnia, że umiejętnie wyważył proporcje - nowa opowieść, skupiona na pogodzeniu się z tym, co było i międzypokoleniowym przekazaniu pałeczki, ma własną tożsamość. Potrafi błyskotliwie odnieść się do monumentów dawnych lat i nabrać dystansu do tego, co w "jedynce" portretowane było jako szereg cnót amerykańskiego patrioty, do których warto (trzeba!) dążyć.
Najfajniejsze jest jednak to, że występujące w filmie postacie - choć daleko im do pełnowymiarowych, bogatych charakterologicznie bohaterów (w tego typu kinie raczej niemile widzianych) - nareszcie przypominają ludzi. Najbardziej widać to po samym Mavericku, w którego wreszcie można uwierzyć - i to właściwie od samego początku filmu. Ale to, o czym wspomniałem wyżej, to tylko drobiazgi
Sercem "Top Gun: Maverick" jest coś zupełnie innego.
W tym momencie muszę podkreślić, że sekwencje samochodowych pościgów w filmach akcji już od dawna męczą mnie i nużą - nie inaczej sytuacja ma się w kwestii walk powietrznych, w której to od pewnego czasu i tak niewiele się dzieje. Tymczasem absolutnie każda scena akcji w "Mavericku" była dla mnie niemałym przeżyciem. Na poziomie absolutnie niesamowitego trzeciego aktu nie miałem już wyjścia - musiałem poddać się temu filmowemu uwielbieniu do awiacji, którym film Kosinskiego wręcz ocieka. Cóż tam się działo! Włożona w realizację tych scen praca, konsekwentne unikanie green screenu i godny wszystkich filmowych nagród świata montaż zaowocowały prawdopodobnie najintensywniejszą, najbardziej immersyjną, realistyczną i oszałamiającą podniebną sekwencją akcji w historii kina.
Nigdy nie sądziłem, że fragmenty filmu skupione na powietrznych zmaganiach bohaterów będą czymś, co sprawi, że cała jego reszta będzie mieć dla mnie drugorzędne znaczenie. Nie pamiętam też, kiedy ostatnio jakiś popcorniak zapewnił mi tak czyste blockbusterowe doświadczenia i tyle adrenaliny.
Dokładnie takiego "Top Guna" potrzebowałem.