Tom Cruise to król i gwarancja jakościowego kina akcji. "Top Gun: Maverick" to udowadnia
"Top Gun: Maverick" okazał się niekwestionowanym hitem - już teraz możemy mówić o sukcesie artystycznym (zachwycona widownia i recenzenci) i komercyjnym (najlepsze otwarcie w karierze Toma Cruise'a). Wcale mnie to nie dziwi. Sequel kultowego hitu lat 80. zaoferował widzom znacznie więcej, niż tylko solidną dawkę nostalgii. To pierwszorzędne i spektakularne kino rozrywkowe, którego Cruise jest od pewnego czasu gwarancją.
Stało się - "Top Gun: Maverick", sequel ikony lat 80., podbił kina 36 lat po premierze oryginału. Widzowie - w tym miłośnicy pierwszej części - pieją z zachwytu. Debiut przerósł oczekiwania dystrybutorów - doszło bowiem do najlepszego otwarcia w historii weekendu przed poniedziałkowym świętem Memorial Day (160 mln dolarów w pierwsze cztery dni - a 248 na całym świecie) i w karierze aktora.
Również w Polsce "Maverick" pobił rekord - w premierowy weekend zgromadził w kinach więcej widzów, niż jakikolwiek inny film z Tomem Cruisem (250 tys. osób). W tym roku lepiej u nas poradził sobie tylko "Doktor Strange w multiwersum obłędu". Przy okazji - to drugie najmocniejsze otwarcie w historii Paramount Pictures. A film już na siebie zarobił.
Tom Cruise walczył o to, by obraz najpierw zadebiutował w kinach - i słusznie. Chyba wszyscy zdają sobie już sprawę z tego, że okno dystrybucyjne robi wynikom dobrze, a jego optymalnym "rozmiarem" jest 45 dni.
Top Gun: Maverick - Tom Cruise gwarancją pierwszorzędnej rozrywki
Entuzjastyczne przyjęcie nowego "Top Guna" w ogóle mnie nie dziwi - potwierdza jedynie teorię, zgodnie z którą Tom Cruise stał się swoistą gwarancją jakościowego blockbustera. Jestem wręcz zdania, że współczesne kino wiele mu zawdzięcza - bo coś, co można nazwać wysokiej klasy popcorniakiem, staje się celem, do którego dąży coraz więcej twórców.
Nad zaangażowaniem Cruise'a w swoje projekty nie będę się rozwodził, bo legendy o nim krążą po sieci od laty i chyba każdy już je słyszał. To facet, który każdą ryzykowną scenę na planie chce zagrać sam, a na potrzeby filmów jest skłonny posiąść każdą umiejętność, jak choćby pilotaż. Seria "Mission: Impossible" słynie już z tego, że w każdej kolejnej odsłonie Cruise stara się przebić swoje dotychczasowe osiągnięcia i zaserwować widzom imponującą scenę akcji, w której osobiście bierze udział. CGI redukowane jest do minimum (lub w ogóle go nie ma), a cały obraz korzysta przede wszystkim z efektów praktycznych.
Cykl "Mission: Impossible" przeszedł dość interesującą drogę - kultowa "jedynka" (będąca bardziej szpiegowskim thrillerem niż akcyjniakiem), słabsze "dwójka" i "trójka", a od "Ghost Protocol" - niemal zupełnie inna seria. Przemyślana, doskonale zrealizowana, wciągająca i emocjonująca. Co ciekawe, od "czwórki" z każdą kolejną odsłoną było coraz lepiej. Niektórzy porównują ten przypadek do kondycji serii "Szybcy i wściekli", gdzie od piątego epizodu mamy do czynienia z pierwszorzędną jazdą bez trzymanki. Jednak filmy, nad którymi Cruise pełni kreatywną kontrolę, to troszkę - wybaczcie - inna półka. Vin Diesel dryfuje na oparach absurdu (jasne - naprawdę fajnego absurdu); Tom Cruise z absurdu nie rezygnuje, ale stara się też przekonać nas, że to, co widzimy, jest w stu procentach realne. Wychodzi mu świetnie, biorąc pod uwagę, jak wiele tych niesamowitych scen zapiera nam dech w piersiach, a nie ma nic wspólnego z efektami komputerowymi.
Właśnie dlatego dzisiejsza pozycja Cruise'a w świecie wysokobudżetowego kina jest tak mocna. Facet od dekad bierze udział w projektach, które już są lub wkrótce będą określane mianem kultowych (słowo wyświechtane, ale wciąż znakomicie oddające status tekstu kultury). W tym roku skończy 60 lat, a przecież łatwo odnieść wrażenie, że nieustannie się rozpędza, że ten jego ikoniczny bieg - pełen oddania, jakby to od niego zależały los planety - dopiero się rozpoczął. Nie licząc wpadek takich jak "Mumia" (w której bezpośrednio nie maczał palców - pudłem okazał się już sam kiepski pomysł na otwarcie nowego uniwersum studia) czy drugi "Jack Reacher",, właściwie nie ma się do czego przyczepić. Cruise w zdecydowanej większości produkował i występował w co najmniej solidnych obrazach. Te, które stały się jego wizytówką, są wręcz niedorzecznie dopieszczone.
Tom Cruise przez lata uczył widzów szacunku do takiego kina.
Wkładając weń mnóstwo pracy, pozwolił odbiorcom dostrzec i docenić unikalne walory swoich produkcji. Udowodnił, że filmy akcji mogą być sztuką - choćby za sprawą wybornej realizacji czy imponujących kaskaderskich popisów. Udało się - widzowie wnet pojęli, że twórcy chcą zaoferować im coś jakościowego w tej konwencji. Odwdzięczyli się miłością.
Nie bez znaczenia dla zachwytów filmami Cruise'a jest też rosnące zmęczenie wszechobecnym CGI, które często zawodzi nawet w najnowszych i najdroższych produkcjach - przecież tytani pokroju Disneya i Marveal regularnie podsuwają nam pod nos graficzne potworki. Widzowie wciąż cenią sobie prawdziwe plenery i praktyczne efekty - wystarczy wspomnieć, z jakim odbiorem spotkała się estetyka "Hobbita" Petera Jacksona, w którym green screen zastąpił cudowne nowozelandzkie scenerie z trylogii "Władcy Pierścieni".
Nie lękajcie się - w dobie nieraz jeszcze rażącego sztucznością efektu pracy grafików, Tom Cruise stoi na swoim posterunku, dbając o regularne dostawy blockbusterów wbijających w fotel przekonującymi i emocjonującymi scenami akcji Niedawno do sieci wpadł znakomity teaser "Mission: Impossible - Dead Reckoning, part one", który w dwie minuty przypomina, dlaczego warto czekać na kolejne odsłony tej prawdopodobnie najlepszej serii akcyjniaków z Hollywood. Niektórzy twierdzą, że właśnie dla takich filmów powstało kino. I nawet jeśli jest to teza nieco niesprawiedliwa, nie zamierzam się z nią spierać.