Black Panther zarobił miliard dolarów. Wkurzają mnie zachwyty nad tym przereklamowanym filmem
Rzemiosło Marvela doprowadzone do perfekcji czy wielki beneficjent poprawności obyczajowej w popkulturze? Wchodząc na salę kinową, wciąż nie wiedziałem, do której grupy zaliczyć film Black Panther. Zachodni krytycy rozpływali się nad dziełem Cooglera, ale wiecie, jak to z nimi bywa…
„Najlepszy film w historii Marvela“ - mógłbym przysiąc, że widziałem przynajmniej kilkanaście zagranicznych nagłówków w takim tonie, które dotyczyły Czarnej Pantery. Zachodni krytycy, którzy mieli przywilej zobaczenia filmu na przedpremierowych pokazach, dosłownie rozpływali się nad dziełem Ryana Cooglera. Reżyser świetnego Creeda gwarantował kino na odpowiednim poziomie, toteż sam dołożyłem cegiełkę do miliarda dolarów, jakie właśnie zarobiła Pantera.
Wychodząc z kina, byłem bardzo rozczarowany. Black Panther to mocno przeciętny film Marvela. Z marszu wymienię 10 lepszych.
Najbardziej rozczarowała mnie rola Michaela B. Jordana. Uwielbiam tego aktora. Śledzę jego karierę od wielu lat i uważam, że posiada gigantyczny potencjał. Kiedy więc przeczytałem, że odgrywany przez niego Killmonger jest postacią skomplikowaną, niejasną i nieszablonową, byłem zachwycony. Marvel cierpi na gigantyczny deficyt charyzmatycznych szwarccharakterów pokroju Lokiego. Cieszyłem się, że w końcu ktoś to zmieni.
UWAGA - tekst może zawierać spoilery
Niestety, Killmonger to jedna wielka wydmuszka. Rozpatrując tę postać od strony filmowego rzemiosła, naprawdę nie wystarczy sprawić, aby po policzku złoczyńcy pociekła łza, by ten nagle stał się skomplikowany i świetnie rozpisany. Dostaliśmy postać płytką, której jedyny cel to walka. Zyskując władzę, Killmonger staje się pusty. Nie ma swoim poddanym niczego do zaoferowania. Jego potencjał ulega kompletnemu wyczerpaniu.
Moment, w którym antagonista chce umrzeć, to moment, w którym Kevin Feige mówi do widowni: „-Nie miałem na niego dalszego pomysłu“. Killmonter najpierw rozpaczliwie trzymał się życia, służąc w wojsku i służbach specjalnych. Miał misję, która swoim zasięgiem rozciągała się na cały świat. Na setki milionów ludzi. Gdy jednak kuzyn króla znajduje się we własnym państwie, do którego zawsze tak bardzo chciał trafić, rezygnuje z dalszej walki.
Wizja zimnej celi (zapewne chwilowej - co królewska krew, to królewska krew) wystrasza zabójcę na tyle, że ten odbiera sobie życie. No nie no, tak się nie robi. I jeszcze ten tekst o kajdanach… jak gdyby Killmonger nie był specjalistą w wyswobadzaniu się z nich. Nawet w środku więzienia królewski kuzyn mógłby mieć sporą siłę oddziaływania na możnych Wakandy. Tak jak Loki, który wewnątrz swojej celi również pociągał za sznurki. Wystarczyła do tego odrobina cierpliwości.
Sama Wakanda to również spore rozczarowanie.
Kostiumy, tańce, śpiewy - wszystko to wygląda rewelacyjnie. Niestety, sama panorama najbardziej rozwiniętego technologicznie miasta na planecie Ziemia pozostawiała wiele do życzenia. Projektantom zabrakło pomysłu na prawdziwie unikalne miejsce. Wzięli więc aglomerację z Altered Carbon (bądź jakiegokolwiek generycznego filmu science fiction), a następnie czarny smog z dystopijnej wizji zamienili na pomarańczowe zachodzące słońce z Króla Lwa.
Dosłownie przewróciłem oczami, gdy pod koniec filmu król T'Challa spacerował dokładnie tą samą drogą, co w środku seansu. Jak gdyby Marvelowi nie chciało zbudować się więcej niż jednego fizycznego planu rozgrywanego w centralnej części Wakandy. Ani jednej restauracji. Ani jednego skweru. Liczyłem, że zobaczę coś przełomowego. Coś na miarę niesamowitego Kamino z Ataku Klonów. Odważną wizję, którą w przyszłości będziemy nazywać afrykańskim Metropolis.
Zamiast tego dostałem kilkanaście wieżowców z dachami stylizowanymi na afrykańskie chaty. No bo przecież Wakanda nie ma własnych architektów, którzy spróbowaliby czegoś oryginalniejszego. Izolacjonizm wcale nie oznacza, że zabudowa musi być nudna i jednorodna. Współczesna Kuba jest tego najlepszym przykładem. No ale lepiej postawić na nawiązania do słomianych chat i grotów włóczni. Bo przecież wszystkie wieżowce w Londynie wyglądają jak Big Ben, a każdy drapacz chmur w Nowym Jorku ma na iglicy pomnik Roosevelta.
No i ten główny bohater. Chadwick Boseman ma w sobie tyle ekspresji, co blok betonu.
Sądziłem, że po debiucie w Kapitanie Ameryce aktor się dotrze. Nic z tych rzeczy. W Black Panther każdy daje z siebie ile może, tylko nie stoicki Boseman. Film ciągnie artystyczny popis młodziutkiej Letity Wright (Shuri), a także świetny Winston Duke (M’Baku). Nie można również zapomnieć o Andym Serkisie, któremu coś przestawiło się w głowie i zaczął grać Jokera 2.0. Jego Ulysses Klaue to najbardziej wyrazista persona całego filmu. Tym bardziej szkoda, że tak szybko znika sprzed kamery.
Czarna Pantera nie broni się jako postać z krwi i kości. Tego herosa budują wszyscy wokół. Jego ojciec. Jego siostra. Jego zły kuzyn. Jego wujek. Jego matka. Jego przyjaciel. Gdyby zostawić go samego, jest tylko zrzędą siedzącym na zbyt wielkim tronie, do którego zdaje się wciąż nie dorósł. Za mocno? Za mocne były zachwyty w przedpremierowych recenzjach. Bezkrytyczne i pozbawione głębszej refleksji.
Zimowy Żołnierz, Iron Man, Thor, Thor: Ragnarok, nowy Spider-Man, Ant-Man, pierwsi Avengersi, Doctor Strange, Strażnicy Galaktyki, Hulk z Nortonem - w Marvel Studios powstało wiele lepszych filmów. Czarna Pantera jest inna i odświeżająca, ale nie daje jej to tytułu najlepszej produkcji z całego miotu. Rozumiem społeczne znaczenie tego filmu. Domyślam się, jak ważny to tytuł z perspektywy osoby, która cały czas czuła się mniejszością zepchniętą na margines. Cudownie, jeżeli teraz ta sama osoba czuje się chociaż trochę lepiej dzięki Panterze. Naprawdę.
Jednak z punktu widzenia polskiego widza, który film Black Panther rozkłada na czynniki pierwsze w tle pozostałych produkcji Marvel Studios, jest średnio. Paradoksalnie, Czarna Pantera pokazuje pazury tam, gdzie gubi swoją egzotyczną afrykańską tożsamość. Na przykład podczas scen ala James Bond, jak w azjatyckim kasynie. Zdecydowanie najlepsza sekwencja całego filmu.