Kina azjatyckiego będę bronił do samego końca! Igrzyska śmierci, mimo iż nie są takie złe jak na produkcję amerykańską, są ewidentną podróbką japońskiego Battle Royale sprzed trzynastu lat. W tej walce Hollywood przegrywa z kretesem, ogłupiając widzów spłyconym przekazem.
Po seansie miałem nieodparte wrażenie, że obejrzałem nieumyślny remake azjatyckiego hitu – niektóre fragmenty były tak sugestywne. Pomimo pełnej świadomości oparcia Igrzysk śmierci na bestsellerowej powieści, nie da się jednak przeboleć tak wielu aluzji do wcześniejszego filmu. Pod wieloma względami to Battle Royale zdecydowanie lepiej i mocniej przedstawia, to co twórcy hollywoodzkiego hitu bali się pokazać.
Pomysł
Battle Royale stworzyło genialne tło społeczne. Powodem umieszczenia akcji w zamkniętym utopijnym świecie była nieadekwatna rodzicielska kontrola, która wywołała frywolność wśród pozwalających sobie na wszystko dzieci. Brzmi jak obraz polskich szkół gimnazjalnych, ale w filmie zdecydowano się w końcu coś z tym zrobić. Losowa grupa uczniów ląduje na wyludnionej wyspie i walczy do ostatniej kropli krwi – zwycięzca może być tylko jeden. Młodzież płaci za swoje własne czyny w drastyczny sposób. W Igrzyskach śmierci to dzieci płacą za błędy rodziców poprzez skutki wojny. Stworzona antyutopia jest nadęta morałami, które idealnie sprawdziłyby się w literaturze powojennej.
Zasady gry
Igrzyska śmierci nie bronią cechy honoru tak mocno zakorzenionej w kulturze amerykańskiej. Reguły walki, mimo iż są znane każdemu, co chwilę się zmieniają, by zrobić z obozu survivalowego medialny show, niezadowalającego ani widzów ani organizatorów. Battle Royale wchodzi w defensywę japońskiej kultury wydzierając rękoma odrastające chwasty niszczące dziedzictwo kulturowe kraju. Realizatorzy pomysłu jednak trzymają się wytyczonych na samym początku zasad i nie dają żadnych taryf ulgowych (z jednym małym wyjątkiem). Battle Royale to nie reality show, a brutalny japoński teleturniej sponsorowany przez rząd i placówki oświatowe.
Emocje
Igrzyska śmierci od samego początku budują napięcie przez obrazowanie przygotowań do wyjątkowej olimpiady. To najbardziej boli właśnie – przygotowania. Nastawia się bohaterów, by w przeciągu kilku tygodni zmienili mentalność w bezlitosnego zabójcy, by dostarczyć pustej rozrywki. Uczestnicy Battle Royale nie mają czasu na przygotowanie i od razu są zanurzani do brutalnego świata gry. Eliminacje w Igrzyskach nie dostarczają żadnych emocji widzom w przeciwieństwie do japońskiego obrazu, w którym trup ściele się gęściej, a uczestnicy nie są świadomi jak reagować i co robić by przetrwać.
Przemoc
Kolejny błąd masowego odbioru Igrzysk śmierci spowodowany jest kategorią wiekową. Film dozwolony od lat 13, więc ilość krwi i bebechów zredukowano do minimum. Nie jestem ogromnym zwolennikiem przerysowanej brutalności, ale to ograniczenie spowodowało nagły spadek napięcia, które tak efektywnie twórcy kreowali w trakcie przygotowań. Battle Royale pokazuje przemoc nazbyt tryskając czerwoną cieczą, ale choć czarno na białym widać drastyczne skutki wychowania oraz do jakich ekstremalnych sytuacji jest się w stanie posunąć nastolatek, który wiedzę ze świata czerpie jedynie od znajomych i mediów.
Wszystkim, którzy zachwycają się Igrzyskami śmierci polecam włączyć Battle Royale. Film może jest cięższy w formie, ale zdecydowanie lepiej pokazuje to, co Amerykanie marnie imitują. Dzieła z takim przekazem powinny być niewygodne, a mocnego wydźwięku się nie ugrzecznia.
Igrzyska śmierci oraz Battle Royale dostępne są na platformie iTunes.