Netflix w pigułce: zawsze obiecuje więcej, niż daje. I potrafi zepsuć nawet najlepszy pomysł
Biblioteka tytułów oryginalnych Netfliksa jest ogromna, ale próżno szukać w niej różnorodności. Scenariusze pisane są przez algorytmy. W przypadku seriali mają nam one sprzedać ponownie ten sam produkt, a jeśli mowa o filmach, to kolejne produkcje imitują hollywoodzkie blockbustery. Jest w tym wszystkim pewien fałsz i nawet najlepiej wyglądający na papierze pomysł, w efekcie końcowym pozostawia po sobie poczucie niedosytu.
Zapowiedzi Netfliksa, jak to zapowiedzi Netfliksa. Każdy znajdzie wśród nich coś dla siebie. Wyczekuje premiery, zapisuje sobie w kalendarzu, rezygnuje ze spotkania ze znajomymi, żeby tylko obejrzeć dany film lub serial, gdy tylko pojawi się na platformie. I wtedy nadchodzi rozczarowanie - "serio? to chciałem zobaczyć?". Tak się niestety zdarza bardzo często.
Netflix na dobrą sprawę potrafi tylko kusić i kokietować. O tutaj będzie film z gwiazdorską obsadą, tam super odkrywczy serial, a jeszcze gdzie indziej trzymające w napięciu true crime. Wspaniale. Nie mogę się doczekać, nawet jeśli platforma tyle razy wcześniej mnie zawiodła. Bo zawsze jest nadzieja, że tym razem będzie lepiej. W końcu wiele praktyk platformy to rzeczy godne pochwał.
Netflix - to nie jest różnorodność
Netfliksa należy przede wszystkim pochwalić za podejście do swoich treści. W biliotece platformy jest mnóstwo interesujących filmów i seriali. Mówiąc jedynie o tytułach oryginalnych, najciekawszym jest fakt, że pochodzą z różnych części świata. W bibliotece serwisu obok produkcji amerykańskich znajdziemy rzeczy z Korei, Niemiec, Hiszpanii, Włoch, a nawet Polski. Żadna inna usługa nie stawia na taką dywersyfikację. Pozwala nam to poznać różne oblicza kinematografii.
Szkoda tylko, że wszystkie są na jedno kopyto. Netflix czerpie inspiracje od... najgorszych. Idzie bowiem w ślady Disneya, który chce opowiadać o innych kulturach, ale zawsze wygładza to pod zachodniego widza (ostatnio chociażby "Shang-Chi i legenda dziesięciu pierścieni" czy "Raya i ostatni smok"). Platforma robi to samo. Wszystko musi być skrojone pod przeciętnego użytkownika serwisu. Dlatego "The Ghost Bride" zamiast podróży do orientalnej krainy, zapewnia nam co najwyżej blade wyobrażenie na temat innej kultury.
Nie bez powodu Netflix wpadł na pomysł zrealizowania kilkunastu adaptacji prozy Harlana Cobena w różnych zakątkach świata. W każdej z nich twórcom udało się wydobyć trochę lokalności, ale narracyjnie wszystkie są do siebie podobne, aby zapewnić jak najwyższą oglądalność. Algorytm rządzi. Widać to już chociażby po niedawnych zapowiedziach nadchodzących polskich produkcji.
Netflix - osobny gatunek
Netflix stworzył własny schemat narracyjny. W bibliotece platformy roi się od teen dramas. "Szkoła dla elity", "Przeklęta", "The Society", "Warrior Nun", czy "Przeznaczenie: Saga Winx" - to wszystko jedna i ta sama narracja, tylko ubrana w szaty kryminału, fantasy, dystopii i science fiction. Serwis na różne sposoby próbuje nam sprzedać identyczny produkt, z wprowadzaną, nieraz na siłę, polityczną poprawnością. Niekoniecznie jest to złe, bo sprawdza się na przykład w młodzieżowych horrorach, zapewniając odżywczy powiew w gatunku.
Niemniej produkcje, szczególnie serialowe Netfliksa pozbawione są własnego charakteru. Platforma tak boi się kogoś urazić, że wychodzą im produkcje miałkie. Weźmy nawet "Murderville". Jest to serial improwizowany, w którym co odcinek inny gość ma rozwiązać z głównym bohaterem zagadkę kryminalną. Próżno tu jednak szukać śmiesznych gagów. To nie jest "Whose Line Is It Anyway?" realizowane dla należącej do Disneya stacji ABC. Chyba najbardziej familijna telewizja na świecie zrobiła program o wiele bardziej niegrzeczny niż serwis streamingowy.
Seriale Netfliksowi niezbyt wychodzą, bo są skrajane pod algorytm platformy, aby mogły nam wyskoczyć w polecanych lub jako pomysł na następny seans. Nie ma się więc co dziwić, że nieraz serwis kasuje je już po pierwszym sezonie. Przecież taka "Rozłąka" to anegdotka na trzy zdania rozbuchana do dziesięciu 50-minutowych odcinków. Ileż można patrzeć na smutną Hilary Swank w kosmosie i jej smutnego męża z równie smutną córką, tęskniącymi za sobą nawzajem?
Netflix - obiecanki cacanki
Po nowościach Netfliksa dużo sobie obiecujemy. Szczególnie jeśli chodzi o filmy. Platforma od dawna walczy o Oscary i robi to, zatrudniając słynnych twórców i jeszcze słynniejszych aktorów. Często się to podejście sprawdza, bo gdyby nie serwis pewnie nie zobaczylibyśmy "Irlandczyka", "Nie patrz w górę" zostałoby wrzucone między ekstrawaganckie fantazje nie do spełnienia, a "Mank", gdyby powstał, mógłby wyglądać zupełnie inaczej. Podobnych przykładów jest mnóstwo. Ale nie brakuje też wpadek.
W "Prezencie od losu" wystąpili Jason Segel, Lily Collins i Jesse Plemons - gorące nazwiska, gwarantujące dobrą grę aktorską. Dodajmy do tego, że miał to być trzymający w napięciu thriller i wszelkie zapowiedzi zaostrzały apetyt na dobre kino. Nie wyszło co prawda tak źle, jak twierdzą niektórzy krytycy, ale jednak po seansie pozostaje jakiś niedosyt - miał być hitchcockowski thriller, a dostaliśmy jego imitację.
Netflix - dobra zabawa przede wszystkim
Netflix stał się czymś na kształt wytwórni wysokobudżetowych mockbusterów. Wyglądają one o wiele lepiej niż tytuły wytwórni The Asylum (np. "Rekinado"), ale mają te same ambicje - podrobić hollywoodzkie blockbustery. Dlatego na platformie znajdziemy napędzane przesadą "6 Underground", przepłnione oldschoolowym klimatem "Śledztwo Spensera", czy ładnie wyglądającą "Czerwoną notę". Oglądając wszystkie te filmy, można odpłynąć do krainy nostalgii, wspominając kasety znalezione na najniższych półkach wypożyczalni VHS. Łatwo bawić się przy nich jak prosięta, ale za dobre... no cóż, trudno je tak nazwać.
Bardzo dobrze, że Netflix zapewnia nam taką niezobowiązującą rozrywkę. Problem w tym, że zwykle zapowiada coś zupełnie innego. Reklamuje te filmy niczym arcydzieła, podczas gdy powinien jak megahity komercyjnych stacji telewizyjnych. Trudno wybaczyć taką nieszczerość, dlatego nawet jak dany seans sprawia nam frajdę, nie sposób skończyć go zadowolonym.