„Tatuażysta z Auschwitz” to „holo polo” pełną gębą. Widzieliśmy nowy serial SkyShowtime
„Tatuażysta z Auschwitz” trafił właśnie do serwisu SkyShowtime i nie da się zaprzeczyć, że ma on wszystkie elementy, które mogą wyciągnąć go na szczyt popularności. Drodze ku gigantycznej widowni towarzyszyć będzie dźwięk zgrzytających zębów historyków i – jak sądzę – niezbyt entuzjastyczne pomruki recenzentów, nie wiem, czy wszystkich, moje na pewno.
OCENA
O książkowym „Tatuażyście z Auschwitz” mówi się, że zapoczątkował modę taką odmianę literatury obozowej, która łączy ze sobą elementy koszmaru życia w centrach masowej zagłady z książkami popularnymi, zwłaszcza romansami. Złośliwi mówią o niej, że to „holo polo” lub „powieści w paski” (od używanych na okładkach pasów kojarzonych z obozowymi uniformami), zauważając, że ta pociągająca masowego czytelnika mieszanka romansu i tragedii obozów masowej śmierci, spłyca temat i nie odnosi się z odpowiednim szacunkiem do pamięci o ofiarach. Trudno jednak oczekiwać, aby produkt, którego celem jest dostarczenie czytelnikowi odpowiedniej porcji brutalnej śmierci i trudnej, romantycznej miłości, zajmował się czymś innym niż kapitalizowaniem tych emocji, które są do skapitalizowania najłatwiejsze.
Przynętą jest tu również pozór faktów, bo powieści te promowane są jako inspirowane prawdziwymi wydarzeniami, oparte o rzeczywiste historie, prawdziwe ludzkie dramaty. „Tatuażysta z Auschwitz” był oglądany na wszystkie strony przez historyków i często zarzucano mu brak odpowiedniej staranności w przedstawianiu obozowego życia. Choć fabuła opiera się na wspomnieniach Laliego Sokołowa i jego żony Gity, którzy rzeczywiście poznali się i zakochali właśnie w obozie. Tyle tylko, że te trudne przecież wspomnienia są jedynie punktem wyjścia do poprowadzenia płomiennego romansu.
Tatuażysta z Auschwitz – recenzja
Twórcy serialu doskonale wiedzą, jak wielkie kontrowersje budziła książka, dlatego już na wstępie zaznaczają, że ten serial jest inspirowany (zwracam uwagę na to słowo) powieścią i bazuje na wspomnieniach Lali Sokołowa, który przeżył Holokaust, a także, że niektóre elementy są fikcyjne z powodów dramatycznych. Mamy więc sytuację, w której hitowa powieść inspiruje się jedynie wspomnieniami, a następnie serial inspiruje się książką. Te tańce w pobliżu zgodności z faktami są oczywiście zrozumiałe, ale warto odnotować, że uwagi (między innymi płynące z samego Muzeum Auschwitz-Birkenau) nauczyły twórców pewnej ostrożności.
Punktem wyjścia serialu jest spotkanie bardzo początkującej pisarki (w tej roli Melanie Lynskey) z Lalim (Harvey Keitel). Lali przeżył obóz i poznał tam kobietę, którą bardzo pokochał. Teraz jest już starszym mężczyzną i mimo upływu lat, cały czas przeżywa traumę po pobycie w obozie. Ten wątek jest najciekawszy i przypomina trochę wizyty bohatera „Mausa”, komiksu Arta Spiegelmana, u ojca, który również przeżył Zagładę i zostawiła ona w nim wiele niezabliźnionych ran.
Dostajemy więc dwie perspektywy, współczesną i dawną, tę obozową (w młodego Laliego wciela się Johan Hauer-King, a w jego miłość Anna Próchniak). Na poziomie formalnym trudno krytykować jakość serialu, bo zarówno kostiumy, jak scenografia są perfekcyjne. Muzyka (współtworzona przez Hans Zimmera) jest co prawda trochę zbyt ilustracyjna, ale całkiem nieźle potrafi podkreślić nastrój chwili.
Problem zaczyna się, gdy zaczniemy przyglądać się temu, co miłosna historia zza obozowych drutów ma nam do zaoferowania, a ma niestety niewiele.
To dość typowa i powtarzalna historia, która bez większych subtelności pokazuje ludzkie dramaty, nieuzasadnioną niczym innym niż bestialstwo przemoc, a także orbituje w pobliżu osobistego cierpienia poszczególnych więźniów. Te proste narracyjne zabiegi nie mają za grosz subtelności, ale działają, bo trudno przejść obojętnie obok sugestywnych obrazów śmierci. Czasem nawet zbyt sugestywnych, jak na przykład uporczywa ekspozycja dymu wydobywającego się z obozowego komina. Mam wrażenie, że w wypadku tak gigantycznej i tak wiele razy eksploatowanej przez kulturę tragedii – mniej zwykle znaczy więcej.
W tym piekle jest jednak promień słońca, czyli miłość, która nieoczekiwanie rozkwita między bohaterami.
Wątek jest poprowadzony poprawnie, nawet, choć może nie jest to najwłaściwsze określenie, uroczo, tak jak ma to miejsce w komediach romantycznych. I choć zdecydowanie ten wątek wypada lepiej niż w książce, to również jest wyjątkowo płaski. Warto jednak docenić pracę aktorską Anny Próchniak i Hauera-Kinga, bo oboje świetnie radzą sobie ze swoimi rolami i nieźle balansują między romansem a dramatem.
Niestety „Tatuażysta z Auschwitz” to niezbyt udany produkt. Rozumiem, że ma wszelkie możliwości, aby stać się hitem, być oglądanym i dyskutowanym, a może nawet przeżywanym, lecz ciągle będzie to jedynie produkt, efekt kalkulowania. I choć nie brakuje w tym serialu serca, to brak w nim pomysłu na to, aby opowiedzieć o życiu obozowym coś ponad szkolną wiedzę, aby spojrzeć na nie z choć trochę innej strony. Widać, że historia jest tu traktowana instrumentalnie.
Serial dostępny jest na SkyShowtime.