REKLAMA

Na nowego „Władcę Pierścieni” czekamy już 20 lat. A „Zielony Rycerz” udowadnia, że tęsknimy za dawnym fantasy

Fantastyka cieszy się opinią jednego z najpopularniejszych gatunków w całej branży rozrywkowej. Dlatego tak dziwne wydaje się, że od 20 lat czekamy na drugie klasyczne fantasy takie jak „Władca Pierścieni”. Ani „Gra o tron”, ani „Wiedźmin”, ani nawet „Zielony Rycerz” nie dorównują tej trylogii. Ale właściwie dlaczego?

władca pierścieni fantasy zielony rycerz gra o tron
REKLAMA

Zaledwie kilkanaście godzin temu dowiedzieliśmy się, że serialowy „Władca Pierścieni” zadebiutuje dopiero pod koniec przyszłego roku. Gigantyczna produkcja od platformy Amazon Prime Video widnieje na horyzoncie już od dawna, ale wciąż wiemy o niej zaskakująco mało. I nie zmieni się to jeszcze przez wiele miesięcy. Widzę w tym duży problem, bo fani fantasy tak naprawdę znajdują się już w krytycznym punkcie swojego zdesperowania. Od wielu, bardzo wielu lat czekają na klasyczne fantasy z najwyższej półki. Co brzmi dosyć paradoksalnie, gdy weźmiemy pod uwagę sukcesy seriali „Gra o tron” i „Wiedźmin”.

Obie produkcje mają swoje mocne i słabe strony, ale nie sposób podważać ich wagi dla współczesnej popkultury. Rzecz w tym, że tak naprawdę żadnej z nich nie da się porównać do „Władcy Pierścieni”. Nie chodzi tylko o budżet i rozmach. „Gra o tron” jak na produkcję telewizyjną miała olbrzymią skalę i potrafiła momentami zrobić kolosalne wrażenie na nas wszystkich. Zbliżenie się do poziomu trylogii Petera Jacksona jest w dzisiejszym Hollywood, zdominowanym przez CGI, tak naprawdę niemożliwe, co zresztą dobitnie udowodniły filmy na bazie „Hobbita”. Kwestia budżetu schodzi jednak tak naprawdę na dalszy plan, bo problem kryje się w samych opowieściach. „Pieśń lodu i ognia” oraz wiedźmińską sagę trudno nazywać klasycznym fantasy (choć w obu seriach znajdziemy jego elementy). A serialowe adaptacje od HBO i Netfliksa jeszcze bardziej odeszły od korzeni gatunku.

REKLAMA

„Gra o tron” i „Wiedźmin” to opowieści o bohaterach a nie o świecie.

George R.R. Martin poświęcił bardzo wiele uwagi rozbudowie historii Westeros, Essos i okolicznych krain. Natomiast po prawdzie bardzo niewiele z tych elementów dostało się do serialu. Z początku lore miał jeszcze pewne znaczenie, ale wraz z postępującymi sezonami David Benioff i D.B. Weiss coraz mniej interesowali się światem otaczającym Daenerys Targaryen czy Jona Snowa. Czego najlepszym potwierdzeniem były wojska błyskawicznie przemieszczające się po całym Westeros w 7. i 8. serii. W pewnym momencie kulturowe i historyczne różnie między Północą i Południem, między Westeros i Essos czy między poszczególnymi wielkimi rodami Siedmiu Królestw przestały mieć jakiekolwiek znaczenie. A przecież w tekstach Martina można znaleźć jeszcze całe mnóstwo informacji na temat wydarzeń i krain, o których w serialu nawet nie usłyszeliśmy.

Z „Wiedźminem” sytuacja jest nieco inna, bo Andrzej Sapkowski nigdy nie przejmował się jakoś szczególnie zarysowaniem tła dla historii o Geralcie z Rivii. Dostaliśmy od niego opowieść o koniunkcji sfer, pojawieniu się potworów, a także Larze Dorren i Starszej Krwi, ale niewiele więcej. Dlatego Netflix miał dużą swobodę rozbudowy wiedźmińskiego uniwersum. Tylko że przynajmniej na razie nieszczególnie z niej skorzystał.

Premierowy sezon „Wiedźmina” był bardzo minimalistyczny i skupiony na swoich bohaterach. Ograniczenia budżetowe odegrały tu oczywiście swoją rolę, lecz ważniejszy od nich był pomysł Lauren S. Hissrich na przedstawienie historii Geralta, Ciri i Yennefer w telewizyjnej formule. Gdyby zapytać jakiekolwiek widza serialu Netfliksa, nie mającego za sobą wielokrotnej lektury książek Sapkowskiego, „Gdzie leży Cintra? I czy sąsiaduje z Temerią?”, to nie byłby w stanie na to pytanie odpowiedzieć. Bo serialowego „Wiedźmina” ta kwestia zwyczajnie nie obchodzi i nie poświęca jej żadnej uwagi.

Władca Pierścieni” jest pod tym względem inny. Pytanie „Gdzie?” ma równie duże znaczenie jak „Kto?”.

„Władca Pierścieni” (a za nim również całe klasyczne fantasy) jest w równym stopniu definiowane przez świat i żyjące w nim postaci. Nie ma absolutnie żadnego przypadku w tym, że o Shire, Rivendell, Morii czy Minas Tirith wiemy niekiedy więcej niż o kluczowych bohaterach Śródziemia. Dla J.R.R. Tolkiena wykreowanie wiarygodnego i pełnego świata z własnymi legendami, mitem założycielskim, językami, historią oraz kulturą było w tak naprawdę nawet ważniejsze od opowiadania o pojedynczej historii skoncentrowanej wokół grupy bohaterów. George R. R. Martin darzy sympatią niektóre z tych elementów, ale większą uwagę skupia na kwestiach zepsutej moralności, korupcyjnej natury władzy i wewnętrznej ekonomii królestwa. Jego książki są z tego powodu znacznie bardziej „współczesne” i średnio pasują do klasycznych opowieści spod znaku lochów i smoków.

władca pierścieni class="wp-image-1765579"

Chciałbym odwołać się w tym miejscu do arturiańskich legend. Średniowieczni twórcy nie próbowali nikogo przekonać, że Artur jest dobrym królem. To było oczywiste i dla nich, i dla ich czytelników. Z tego powodu nie musieli tracić czasu na rozważanie, czy lenno pobierane przez jego królestwo od podbitych wasali zostało wyznaczone na sprawiedliwym poziomie. Nie bez przyczyny odwołuję się tutaj do słynnego problemu podniesionego przez Martina i dotyczącego kwestii podatków w Gondorze za panowania Aragorna. Dla Tolkiena nie miało to wielkiego znaczenia, tak samo jak średniowieczni mnisi nie myśleli o Królu Arturze w kontekście tego typu spraw. Głównym celem legend było opowiadanie historii w magicznym świecie innym od tego, w którym żyjemy na co dzień.

To oderwanie od współczesności miało wówczas nie mniejsze znaczenie niż obecnie. W XXI wieku mamy w popkulturze do czynienia z okropną manierą wciskania wszędzie na siłę dzisiejszej problematyki i ideologii. Prawicowa część fandomu w walce z poprawnością polityczną lubi się zachowywać jakby Tolkien był największym konserwatystą i rasistą pod słońcem, ale zwolennicy tej teorii opierają się na absolutnie błędnych przesłankach. Nie chodzi o to, żeby w fantasy nie podejmować takich tematów jak rasizm czy przemoc wobec kobiet. Ważne jest jednak, żeby robić to w sposób naturalny. Wydana w tym roku w Polsce świetna powieść „Czarny Lampart, Czerwony Wilk” udowadnia, że można poruszać podobne kwestie w obrębie wykreowanego świata. Marlon James pokazuje je przez pryzmat moralności panującej w swoim fantasy, a nie tej z naszego rzeczywistego świata. Z tego powodu część czytelników uznała jego powieść za obrzydliwą, ale był to z jego strony jak najbardziej słuszny wybór.

Podobną próbę podejmuje też „Zielony Rycerz”.

Wyreżyserowany przez Davida Lowery'ego film dosyć wiernie trzyma się oryginalnego poematu „Pan Gawen i Zielony Rycerz” napisanego w XIV wieku. Idzie też wytyczoną przez Tolkiena ścieżką, która nakazuje położenie równie wielkiego akcentu otaczający bohaterów świat. Lokalizacje w „Zielony Rycerz. Green Knight” są absolutnie zjawiskowe. Dzięki nim produkcja zasługuje na to, by nazwać ją najpiękniejszym fantasy od czasu „Władcy Pierścieni” (co zrobiłem w dostępnej pod linkiem recenzji). Wydaje się jednak, że był jeszcze dodatkowy powód, dlaczego widzowie z takim entuzjazmem zareagowali na zapowiedź tego filmu.

REKLAMA

Zwiastun „Zielonego Rycerza” obiecywał, że będzie to historia równie piękna i emocjonalna, co epicka. Niestety, okazało się to swego rodzaju ułudą. Film Lowery'ego rozgrywa się w epickim świecie, ale znajdującym się w stanie rozkładu. Czas Artura i jego rycerzy dobiega końca, dlatego Gawain musi odnaleźć w sobie, czym tak naprawdę są cnota, honor i inne przymioty, których rzekomo pragnie. Z tego powodu opowiedziana tu historia jest bardzo kameralna i skupiona na wewnętrznych rozterkach bohatera. „Zielony Rycerz” ostatecznie nie spełnia wszystkich oczekiwań, jakie pokładali w nim fani fantastyki. Nadal nie doczekaliśmy się drugiego dzieła na miarę „Władcy Pierścieni”. Nic nie wskazuje zresztą, by powrót takiego epickiego kina rozgrywającego się w odległym od nas świecie miał być blisko. Hollywood opanowały historie superbohaterskie, które pomimo elementów nadnaturalnych, nie spełniają znamion klasycznego fantasy.

Wciąż można mieć też dużo wątpliwości do serialu Amazona. Budżet nowego „Władcy Pierścieni” jest olbrzymi i zapowiada coś naprawdę spektakularnego, ale pokusa przeniesienia współczesnych problemów na grunt Śródziemia może okazać się zbyt wielka. Część wielbicieli Tolkiena obawia się tego tak mocno, że założyli popularną petycję przeciwko nagości w serialu. Osobiście też bardzo boję się, że bez mocnej bazy polegającej na oryginalnych tekstach (Brytyjczyk o Drugiej Erze napisał najmniej) twórcy serialu zrobią coś podobnego do ostatnich sezonów „Gry o tron”. Czego nikt przecież nie chce. Mimo to nadzieja na powrót wielkiego i ambitnego fantasy wciąż tli się w każdym z nas i żadne niepowodzenie nie jest w stanie jej do końca zagasić.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA