Legendy o Królu Arturze doczekały się przez lata dziesiątków świetnych i słabych ekranizacji. Gdzie na tej liście plasuje się „Zielony Rycerz. Green Knight”? Produkcja poświęcona siostrzeńcowi króla Gawainowi to zjawiskowo piękne fantasy, ale gubi gdzieś po drodze i epickość, i pociąg oryginału.
OCENA
Król Artur to bohater cieszy się niezmiennie wielką popularnością w Polsce. W zeszłym roku poświadczyły o tym świetne wyniki oglądalności serialu „Przeklęta” (niedawno skasowanego przez Netfliksa), a ostatnio też zainteresowanie nowym filmem Davida Lowery'ego. Reżyser stojący za takimi produkcjami jak „Gentleman z rewolwerem” czy „Ghost Story” wziął się za arturiańską opowieść o sir Gawainie i Zielonym Rycerzu, dodając do niej od siebie oko do pięknych kadrów i ascetyczne podejście do zwyczajnych metod narracyjnych. Opublikowany na początku maja zwiastun odbił się szerokim echem wśród fanów fantasy w Polsce i na świecie, dlatego oczekiwania związane z „The Green Knight” były olbrzymie.
We współczesnym Hollywood, zdominowanym przez superbohaterskie produkcje, bardzo bowiem brakowało epickiego fantasy z prawdziwego zdarzenia i z klasycznym zacięciem. Wielbiciele Króla Artura na własnej skórze przekonali się, że nie ma ucieczki od komiksowych motywów przy okazji filmu „Król Artur: Legenda miecza”, który nie tyle się nie udał, co bardzo na siłę próbował wtłoczyć świat Kamelotu we współczesną estetykę. „Przeklęta” zresztą też miała to na sumieniu. Na szczęście „Zielony Rycerz” nie robi podobnego błędu i od samego początku do końca podąża własną ścieżką. Z czym wiąże się dużo plusów, ale też sporo problemów.
„Zielony Rycerz. Green Knight” obiecywał piękną i epicką podróż niczym z „Władcy Pierścieni”.
Taki przynajmniej wniosek można było wysnuć na bazie wspomnianego majowego trailera. Muszę was jednak otwarcie uprzedzić, że ten materiał wideo wprowadza jednak do pewnego stopnia w błąd. Nowy film Lowery'ego jest w rzeczywistości bardzo kameralny i oszczędny w środkach wyrazu. Jego piękno w wielu momentach zachwyca a nawet onieśmiela, ale oparta główne na alegoriach opowieść wymaga bardzo wiele od widza. Na papierze fabuła nie odbiega daleko od tego, co zdarzyło się w anonimowym poemacie z XIV wieku pt. „Pan Gawen i Zielony Rycerz”. Głównym bohaterem produkcji jest młody siostrzeniec Króla Artura. W trakcie bożonarodzeniowej uczty na dwór władcy wszystkich Brytów wkracza potężny wojownik o zielonej skórze.
Proponuje on jednemu z Rycerzy Okrągłowego Stołu wzięcie udziału w specjalnej grze. Obaj śmiałkowie staną do pojedynku, a Zielony Rycerz pozwoli na zadanie przeciwnikowi jednego ciosu, który odda dokładnie po roku. Pragnący sławy i rycerskiego honoru Gawain staje w szranki z monstrum i ścina mu głowę. Zielony Rycerz nic sobie z tego nie robi i zapowiada, że za dwanaście miesięcy będzie czekać na siostrzeńca Artura przy Zielonej Kaplicy. Niechętny do podróży mężczyzna nie ma wyboru i wyrusza na poszukiwanie swojej opowieści.
Na tym tak naprawdę wszelkie podobieństwa do takiej klasyki fantastyki jak „Władca Pierścieni” się kończą. Również dlatego, że podróż Gawaina odbywa się w pojedynkę (nie licząc pewnego futrzanego towarzysza) i tak naprawdę jest bardziej wyprawą w głąb siebie niż w poszukiwaniu konkretnej lokalizacji. Tak, młody rycerz (z dużą wprawą grany przez Deva Patela) szuka Zielonej Kaplicy, ale bardziej błądzi w jej kierunku niż realnie do niej podąża. Prawdziwym celem od początku jest tak naprawdę znalezienie prawdziwego celu. Kim Gawain chce być? Czego pragnie? Na co zasługuje? David Lowery opowiada całą tę historię za pomocą oderwanych od siebie scenek i przewijających się przez cały film alegorii, ograniczając do minimum wszelkie próby wyjaśnienia czegokolwiek wprost.
„Zielony Rycerz” to nie jest tylko piękna wydmuszka. Ma sporo do powiedzenia o upadku arturiańskiego mitu, ale zabiera się do tego bardzo powoli.
Byłoby dużą przesadą deprecjonowanie nowego filmu Lowery'ego w ten sposób. Nie zmienia to natomiast faktu, że w wielu momentach za zjawiskowością świata „Zielonego Rycerza” nie idzie właściwe zaangażowanie widza. Amerykanin ma sporo do powiedzenia na temat upadku Króla Artura, zagłady dawnych legend wraz z całą ich magią, a także rycerskiego honoru. Cały XIV-wieczny poemat to przecież wielka gra między cnotą i pokusą, która w tej ekranizacji nabiera dodatkowo wymiaru seksualnego i egzystencjalnego.
Nie jestem jednak w stanie przymknąć oka na faktu, że Lowery zabiera się za przedstawienie swoich idei okropnie nieśpiesznie. I mówiąc wprost, nie jest wcale tak sprytny jak mu się wydaje. W końcu mowa o alegoriach, które mają ograniczoną liczbę znaczeń jawnych i ukrytych. Przy odrobinie wysiłku intelektualnego nie jest trudno rozszyfrować, o co w nich chodzi (nawet jeśli cała opowieść jest częściowo otwarta na interpretacje).
Nie mam najmniejszych wątpliwości, że wszystko to dało się osiągnąć bez wcześniejszego poświęcenia imersji widza i jego ciekawości świata. Najbardziej ciekawscy fani Króla Artura pewnie będą się dobrze bawić w trakcie zgadywania sensu historii o Panie Gawenie i Zielonym Rycerzu, ale na resztę fanów fantasy może czekać pewien zawód. „Zielony Rycerz. Green Knight” to na pewno nie jest zły film. Nie o to tutaj chodzi. Rzecz w tym, że nawet na moment nie pozwala na zanurzenie się tę opowieść, choć przecież od wieków taki był najważniejszy cel legend o Królu Arturze i jego dzielnych rycerzach. Nie potrafiłem przejść do porządku dziennego nad tym dysonansem.