„Jednoznacznie dobre postacie są dla mnie nieprawdziwe” - rozmawiamy z Donato Carrisim, autorem książki i reżyserem filmu „W labiryncie”
Autor książki „W labiryncie” i reżyser filmu pod tym samym tytułem opowiada nam o mordercach, mrocznej stronie ludzkiej osobowości, a przede wszystkim specyfice swojej pracy. Wspomniany obraz trafił dzisiaj do VOD.
Rafał Christ: Całe pańskie zawodowe życie kręci się wokół zbrodni. Skończył pan studia kryminologiczne, a potem zajął pisaniem i realizowaniem mrocznych thrillerów. Czy kiedykolwiek miał pan styczność z przestępstwem, które pana szokowało?
Donato Carrisi: Ależ oczywiście. Właśnie na wspomnianych studiach. Moim promotorem był profesor medycyny sądowej, który zaproponował mi, abym w ramach pracy magisterskiej opisał przypadek Luiggiego Chiattiego znanego jako „Potwór z Foligno”. To był morderca dwójki dzieci. Przeprowadzaliśmy z nim wywiady w więzieniu. Szokujące było już to, że z jego wypowiedzi bił narcyzm. Opowiadał o swoich zbrodniach z dumą, nie ukrywając żadnych szczegółów. Cieszył się, że w końcu ktoś go słuchał i znalazł uwagę, której szukał przez całe życie. Nagle stał się kimś ważnym, kimś o kim się mówi i do kogo się przychodzi. Po naszych wspólnych rozmowach cały mój świat lądował na głowie. Z jednej strony byłem poruszony emocjonalnie, a z drugiej czułem fascynację tym człowiekiem. Wtedy zacząłem się zastanawiać, co tak bardzo mnie pociąga w tej postaci. Przede wszystkim jednak nurtowało mnie, ile podobnego potwora mam w sobie. To się przecież tyczy nas wszystkich, bo z jakiegoś powodu ulegamy takiemu pierwotnemu złu. W przeciwnym razie nie czytalibyśmy ani nie oglądalibyśmy tylu kryminałów.
Twierdzi pan, że istota popularności kryminałów tkwi w tym, że każdy z nas nosi w sobie potwora?
Nie wiem. Ale wydaje mi się, że jest to powiązane z naszą naturą. Nie ma ludzi bezwzględnie dobrych ani bezwzględnie złych. W każdym z nas tkwią te dwa pierwiastki. Możemy się łudzić, że jest inaczej, ale jesteśmy przez nie rozrywani i w odpowiednich okolicznościach mogłyby zamordować innego człowieka.
Więc z tego powodu nie ma u pana pozytywnych postaci? Przecież nawet Bruno Genko, protagonista „Dziewczyny we mgle” i „W labiryncie”, nie należy do najsympatyczniejszych osób.
Chyba faktycznie nie ma u mnie jednoznacznie pozytywnych bohaterów. Nie lubię ich, bo są nieprawdziwi. Jak mówiłem, ulegamy iluzji, że ktoś jest bezwzględnie dobry lub bezwzględnie zły, ale to tylko iluzja. W każdym z nas istnieje mroczny zakamarek i element fascynacji złem.
Ma pan specyficzny styl pracy. Kiedy zwykle najpierw powstają książki, a dopiero potem scenariusze na ich podstawie, u pana jest odwrotnie. Czy to oznacza, że myśli obrazami, a nie słowami?
Jak najbardziej. Obraz jest dla mnie ważniejszy od słowa. Słowa wiążą się z zagrożeniem, bo łatwo pisarzowi ulec pokusie, żeby wyeksponować siebie i dowieść swojej erudycji. A to jest niebezpieczne. Jeśli autor nad tym nie zapanuje, stawia się ponad czytelnikiem. Obraz stawia znak równości między twórcą a odbiorcą. Powiedziałbym, że jest bardziej demokratyczny i uczy pokory.
Mam rozumieć, że w pana twórczości, a szczególnie postaciach, nie ma nic z pana?
Dokładnie. W moich postaciach nie ma nic ze mnie. Kiedy prowadzę wykłady poświęcone pisaniu książek bądź scenariusz zawsze powtarzam to swoim studentom. Mówię im, że jeśli nie mają życia przynajmniej tak barwnego jak Ernest Hemingway, to nikogo nie będzie ono interesować. To przecież logiczne. Gdybym zawierał coś z siebie, wciąż byłbym sobą, a to by mnie ograniczało. Jako pisarz mogę być kim chcę i pójść dokąd zechcę. Nie ma sensu rezygnować z tej swobody i pisać o sobie.
Pozostając w temacie warsztatu pisarskiego. „W labiryncie”, zarówno w książce jak i filmie, na czytelników i widzów czeka nie lada twist. Takie rzeczy łatwiej robi się obrazem, a pan znalazł całkiem zgrabny literacki odpowiednik.
W powieści jest to znacznie trudniejsze! Trzeba umieć budować zwroty akcji. Dochodzi się do nich wieloma ścieżkami. Jedne do niego prowadzą, a inne ostro skręcają w jeszcze inną stronę. Nie cierpię historii linearnych. Są proste i płaskie. Odpowiadają mi za to opowieści pokręcone. Przy nich trzeba wspiąć się na wyżyny wyobraźni, aby twist odpowiednio zadziałał. Tutaj w grę wchodzą jeszcze aspekty emocjonalne. Kiedy zbiorę już te wszystkie wątki, łącząc je w jedną całość, czuję ogromną ulgę. Nie trwa ona zbyt długo, bo już po chwili jestem niepocieszony. Robi mi się smutno, że ta cała zabawa już się skończyła.
To woli pan pracować nad książką czy scenariuszem?
Zawsze powtarzam, że kiedy zaczynam pisać książkę, jednocześnie zaczynam realizować film, a kiedy realizuje film, dopisuję coś do książki. Na planie brakuje mi pisania. Chciałbym usiąść i napisać powieść. Kiedy jednak piszę powieść, chciałbym być na planie i reżyserować już to, co piszę. Scenariusz natomiast jest czymś pośrednim. Łączy w sobie te dwa pierwiastki.
A jakie są różnice między pisaniem książki a pracą nad scenariuszem?
Świetne pytanie, tylko nie bardzo wiem, jak na nie odpowiedzieć. Nie ma u mnie wielu różnic. Jedna na pewno jest techniczna. W scenariuszu operuję czasem teraźniejszym, w powieści czasem przeszłym. Poza tym scenariusz nie pozwala na ujęcie przemyśleń bohatera i pokazania wprost jego świata wewnętrznego. Za to w powieści robi się to z łatwością. W scenariuszu potrzeba półśrodków i należy uważać, żeby postacie nie wyszły płaskie i papierowe.
Czytałem, że inspirację do tworzenia czerpie pan z rzeczywistości, chociażby z informacji podawanych w mediach. Skąd wziął się więc pomysł na „W labiryncie”? W szczególności na postać sadysty grającego ze swoimi ofiarami w gry.
Ciekawiej będzie, jeśli przyjrzymy się ofierze. Czy to ona jest więźniem, czy tym co więzi? Tak jest we „W labiryncie”. Dochodzi do obustronnej wymiany. Nie zawsze tak jest, ale u mnie widać taki dwukierunkowy związek, do którego często dochodzi w rzeczywistości. Najlepszym przykładem jest przypadek Nataschy Kampusch. Była więziona przez wiele lat, a po jakimś czasie nauczyła się sterować działaniami swojego oprawcy. Chciała jechać na narty, jechali na narty. Chciała prezenty, dostawała prezenty. On sprawił, że poczuła się ważna. Wzbudzał w niej uczucia, jakich nigdy wcześniej nie doświadczyła. Nawet po uwolnieniu, wciąż była mocno związana ze swoim porywaczem. Zerwała przecież kontakt z rodzicami i kupiła dom, który był jej więzieniem.
Na koniec chciałbym porozmawiać o samym filmie. „W labiryncie” to pana druga produkcja. Było łatwiej czy trudniej niż w przypadku „Dziewczyny we mgle?
Na pewno trudniej. Zresztą chyba zawsze tak jest w przypadku drugiego dzieła. Czuć presję swojego pierwszego dziecka. A kiedy było ono udane, trzeba się bardziej zaangażować i dać z siebie więcej. Z drugiej strony było we mnie też dużo entuzjazmu.
A jak wyglądała współpraca z Dustinem Hoffmanem?
Od początku prac nad „W labiryncie” widziałem Dustina w roli doktora Greena. Co więcej, od razu mu o tym powiedziałem. Z początku trochę się wahał. Ma na koncie wiele sukcesów i ryzykuje przyjmując kolejne propozycje. Przecież prócz epizodów, nie grał już od wielu lat. Przyjmując ofertę wcielenia się w większą postać, swoją twarzą firmuje się całą produkcję. Jego obawy były więc uzasadnione. Tym bardziej, że czekało go duże obciążenie fizyczne, a miał już 81 lat. Niemniej jak przeczytał scenariusz, pokochał mój pomysł i zgodził się zagrać.
I nie miał żadnych obiekcji, co do samej postaci? Doktor Green to czarny charakter, a on kojarzony jest z innego rodzaju ról.
Takich obiekcji nie miał nigdy. Myślę, że to cecha naprawdę dobrych aktorów. Potrafią zaufać reżyserowi na tyle, aby w całości poświęcić się jego wizji, stając jednocześnie narzędziem. Nie było jednak tak, że nie miał nic do powiedzenia w kwestii postaci. Często o niej rozmawialiśmy. Wiele godzin spędziliśmy myśląc, jak powinna wyglądać, aż w końcu udało się ją uformować tak jak wygląda w filmie.
Czyli jako reżyser nie jest pan tyranem?
Zupełnie nie. U mnie na planie panuje przezabawna i luźna atmosfera. Razem z ekipą tworzymy dużą, zgraną paczkę. Każdy ma prawo powiedzieć co myśli. Nie uważam, żeby zadaniem reżysera było rządzenie. Do niego należy ostateczna decyzja, za którą poniesie odpowiedzialność, ale musi też umieć słuchać innych.
Czy powraca pan po jakimś czasie do swoich filmów bądź książek i myśli co by zrobił inaczej?
Nigdy. Uważam wręcz, że nie należy tak robić. Niektórzy torturują się w ten sposób, ale dla mnie to nie ma sensu. To tak jakby przyglądać się swojemu dziecku i myśleć: „oj, coś te uszy mi nie wyszły”. Gdy skończę film bądź książkę, one już nie należą do mnie. Stają się własnością czytelników i widzów.
I niech to będzie puentą tego wywiadu.