Klaustrofobiczne miejsca i zamknięte społeczności. Dlaczego kochamy małe miasteczka w serialach?
Łatwo można zauważyć, że w serialach coraz częściej pokazywane są nie wielkie miasta czy metropolie, w których bohaterowie czują się zagubieni, a małe miasteczka. Te klaustrofobiczne miejsca i małe społeczności stają się ważnym tematem i wygląda na to, że ich duszny klimat wrócił do telewizji i jeszcze chwilę z nami zostanie.
Uderzyło mnie to, gdy oglądałem „Dark”. Baran bo Odar i Jantje Friese zdecydowali się opowiedzieć historię, która chociaż w pobliżu finału pokazała swoje prawdziwe oblicze, to jednak jej sercem były skomplikowane relacje międzyludzkie. Udało się je dobrze pokazać, bo twórcy zawęzili sobie pole działania. Wybrali niewielką miejscowość, Winden, i pokazali jej dzieje na przestrzeni kilkudziesięciu lat. Dzieje, dodajmy, naznaczone losami i animozjami między kilkoma rodzinami, które zamieszkiwały miasteczko już od lat 50. Dzięki temu zabiegowi udaje im się na tyle zawęzić miejsce akcji i liczbę potencjalnych bohaterów, że powoli możemy samodzielnie rozsupływać sieć zależności i relacji między nimi.
To nie tylko bardzo satysfakcjonujące, ale też wygodne. Pozwala bowiem nakreślić całą mapę konsekwencji działań poszczególnych jednostek.
Zwłaszcza, że tematem „Dark” są podróże w czasie, więc jedna drobna zmiana jest w stanie naruszyć ten system naczyń połączonych i jestem prawie pewien, że tak zostanie to pokazane w nadchodzącym 2. sezonie.
Umiejscowienie akcji w małym miasteczku ułatwia opowiedzenie historii, ale również może być jej nośnikiem. Tak jak na przykład w „Wielkich kłamstewkach”. Akcja dzieje się w Monterey, nadmorskiej miejscowości. I nie ma tu znaczenia, czy jest to samodzielna jednostka położona daleko od metropolii, czy przedmieścia wielkiego miasta. Rzecz w tym, że opowiada o niewielkiej społeczności, że w centrum jest to, jak dana jednostka jest postrzegana przez ogół. Serial w reżyserii Jean-Marca Vallée podkreśla to nawet, konfrontując widzów początkowo nie z samymi bohaterkami, ale z plotkami na ich temat. Policja przesłuchuje mieszkańców przy okazji pewnego wypadku. A my nie dość, że nie wiemy, kto tak naprawdę został ranny (czy też martwy), to nawet nie wiemy, kto mówi prawdę.
Plotki i pogłoski to siła napędowa małych serialowych społeczności.
Widać to w „Wielkich kłamstewkach”, gdzie obiegowa opinia na temat chłopca sprawia, że traci on przyjaciół i razem ze swoją matką jest skazywany na społeczną banicję. Ale jeszcze silniej widać to w czeskim „Pustkowiu”. Gdy ginie młoda dziewczyna, podejrzenie szybko pada na jej ojca. Ten jest pustelnikiem, ma schizofrenię. Na samym początku dostajemy jeszcze bardzo sugestywną scenę, w której znęca się nad prostytutką. Nie zabija jej, ale ją krzywdzi. Łatwo więc wpaść w pułapkę i obrać perspektywę społeczności, która ocenia i szykanuje bohatera.
Ciekawie ten wątek został poprowadzony w 3. serii „Detektywa”. Tam też pojawia się człowiek, który jest na marginesie społeczeństwa i gdy tylko ginie dwójka dzieci, on staje się pierwszym podejrzanym. To on spotyka się z lokalną nienawiścią, niepewnością i strachem przed innością. Mądrość serialu polega jednak na tym, że sceny te pokazywane są niemal beznamiętnie. Widz nie ma pewności co do tego, komu należy wierzyć, kto kłamie, kto ma rację - przy czym ta niepewność jest jedną z najważniejszych cech ostatniej serii „Detektywa” i została rozciągnięta również na kwestie społeczne.
„Pustkowie” to też doskonały przykład na to, jak wdzięczne są małe miasteczka, gdy idzie o politykę.
Sytuacja przedstawia się następująco: mamy niewielkie miasteczko górnicze, które dotknęła transformacja ustrojowa. Bieda, bezrobocie i przestępczość są na porządku dziennym. Powinno być to dla nas, Polaków, znajome, podobne widoki były u nas standardem. Rzecz w tym, że tu pojawia się inwestor, który chce kupić ziemię, na której żyją mieszkańcy. Obiecuje nie tylko rekompensaty w postaci domów zastępczych, ale również zapewnia, że mieszkańcy będą mieli pracę. Za to muszą oddać... w zasadzie całą swoją przeszłość. Miejsca, w których część z nich się wychowała, dorastała, a więc tożsamość.
Wszystko zależy od lokalnych polityków, jeśli wyrażą zgodę, to wielki inwestor będzie mógł przeprowadzić swój plan.
Pojawia się tu więc naturalnie gra między lokalnymi politykami. Chociaż trzeba przyznać, że jest ona jedynie tłem, a - między nami mówiąc - szkoda.
Człowiek z zewnątrz obserwuje miasteczko
Ważnym elementem seriali, które opisują małe miasteczka, jest konfrontowanie ich z osobami z zewnątrz. Świetnie widać to na przykładzie „Twin Peaks”, gdzie agent Cooper przyjeżdża do niemalże odciętego od świata tytułowego miasteczka. Musi on nie tylko poradzić sobie z zagadką morderstwa, ale również poznać społeczność. Zobaczyć, jak ta reaguje na jego obecność, jakimi prawami się rządzi, jakie są relacje między jej członkami.
To zagranie bardzo wygodne.
Bo pozwala twórcom, pokazując i tłumacząc wszystko agentowi, pokazać to również nam. Ale przykład „Twin Peaks” jest dość osobliwy, bo Cooper wydaje się pasować do Twin Peaks. Ba! Miasteczko tak mu się podoba, że rozważa zakup nieruchomości. Przeciwieństwem jest serial „Ostre przedmioty”. W nim główna bohaterka konfrontuje się nie tyle ze swoim wyobrażeniem peryferyjnego miasta, a raczej ze swoim doświadczaniem go. Bohaterka jest silnie naznaczona przez przeszłość. Wcześniej przechodziła załamania nerwowe, a może nawet coś więcej. Gdy zjawia się w miasteczku, jej mentor, przyjaciel i szef, który ją tam wysłał, zakłada, że konfrontacja będzie dla niej terapią.
Już na początku widzimy, że jest to misja skazana na niepowodzenie. Ale ważniejsze jest coś innego. Mimo swojego doświadczenia związanego z rodzinnymi stronami, Camille Preaker jest outsiderką. Ona nie patrzy na to miejsce oczami mieszkańców. Ona widzi je oczami kogoś, kto przyjechał z wielkiego świata, z centrum na prowincję. I my jednocześnie, patrząc razem z nią, przyjmujemy jej perspektywę. Widzimy niechęć i krytykę małomiasteczkowych wzorców, schematów, sposobu myślenia.
W trakcie oglądania „Ostrych przedmiotów” czułem, że zmusza się mnie, żebym nienawidził tego miejsca, tak samo jak Camille.
To o tyle dziwne i nieeleganckie, że owa perspektywa ma w sobie ton wyższości i pogardę wobec małomiasteczkowości. Jeśli nie jesteście przekonani, to przypomnijcie sobie jeszcze jednego bohatera, który byłby jednoznacznie pozytywny. Świetnym przykładem jest serial „Hackerville”. W tym serialu niemiecka policjantka przybywa do Rumunii. Co prawda nie do niewielkiej mieściny, a do dużego miasta, jednak mechanizm jest ten sam - główna bohaterka przyjechała z centrum na prowincję. Ma to niby być zabawne, bo bohaterka pochodząca z samego serca Europy (serio, tak wygląda Berlin w tym serialu) odwiedza peryferia i... nie może zrobić zakupów w sklepie z eko-żywnością.
Ciekawe, że w takie tony nie popada 3. seria „Detektywa”. Tam również widać, że społeczności wywiadowane przez policjantów to często zamknięte grupy. Że lokalsi aż kipią od niechęci i niepewności. Udało się jednak stworzyć tutaj coś na kształt empatii. Ludzkie dramaty i zło, które czynią, ma swoje uzasadnienie. Niszczy życia, ale jest czymś w rodzaju przekleństwa, którego nie da się odczarować.