Opis relacji masowej widowni z sequelami można by podsumować jako: „To skomplikowane”. Jedni je uwielbiają i czekają z wypiekami na twarzy na kolejne odsłony swoich ulubionych historii, a inni narzekają na wtórność i koniunkturalizm. Prawda zazwyczaj leży pośrodku, choć ostatnimi czasy wyrażnie widać, że popkultura dojrzała już na tyle, że potrafi czasem wykrzesać z filmowych kontynuacji coś ciekawego i czasem nawet oryginalnego.
Na początek warto wspomnieć o tym, że tak naprawdę, sequele nie są niczym nowym.
To nie jest wynalazek XXI wieku, którym wielkie wytwórnie ratują się przed brakami dobrych pomysłów i scenariuszy. Już od czasów narodzin kultury, kiedy to ludzie zbierali się przy ogniskach i opowiadali sobie historie, zawsze była z tym powiązana chęć słuchacza do poznania dalszego ciągu opowieści. Czasem wystarczyło po prostu powtórzyć daną historię, ale byli też i tacy, którzy chcieli posłuchać o kolejnych przygodach bohaterów, do których się przywiązali.
Patrząc na to w ten sposób, można by powiedzieć, że Nowy Testament jest swego rodzaju sequelem Starego Testamentu. „Iliadę” Homera można traktować jako kontynuację „Odysei”; „Mistrz i Małgorzata” Bułhakowa to poniekąd spin-off „Fausta” i tak dalej.
W kolejnych stuleciach na rynku zaczęły pojawiać się nowele i powieści odcinkowe, a na początku XX wieku audycje radiowe, a potem komiksy wprowadziły serializację w pełnej krasie. Również w dopiero co raczkującym wówczas filmie panowała moda na epizodyczne produkcje i tzw. „seriale filmowe”. Idealnym jednak miejscem dla nich stała się dopiero telewizja w połowie XX wieku. Kino nie próbowało z nią konkurować i zwróciło się ku pełnomatrażowym opowieściom stanowiącym skończoną całość. Natomiast co jakiś czas filmowcy starali się przemycić pomysł kontynuowania filmu, którego historia porwała publiczność. I choć słowo „sequel” nie bylo jeszcze powszechnie wtedy znane, to jednym z pierwszych mainstreamowych sequeli właśnie, stworzonym przez hollywoodzką wytwórnię, była produkcja „W podziemiach Palnety Małp” z 1970 roku, czyli kontynuacja kultowej, oryginalnej „Planety Małp” z 1968 roku.
Sequeli doczekały się też filmy, które z pozoru dziś nie pasują nikomu do „wzoru” typowych kontynuacji, mam tu na myśli „Francuskiego Łącznika 2” oraz „Ojca Chrzestnego 2”.
Różne mogą być powody powstania danego sequela. George Lucas, który obok Stevena Spielberga uważany jest za ojca współczesnego kina rozrywkowego oraz idei filmowych franczyz, tworzył „Gwiezdne Wojny” od samego początku jako rozległą fabularnie sagę, rozpisaną na kilka filmowych odcinków. James Cameron po sukcesie pierwszego „Terminatora” chciał opowiedzieć o przygodach T-800 z innej perspektywy i z „przywilejami” dużego budżetu, na który mógł sobie pozwolić dopiero przy kręceniu drugiej części.
Czy sequele są potrzebne? Nie.
Nigdy nie wiadomo tak na dobrą sprawę, czy dany film stanie się sukcesem. Nawet mając sprawdzoną formułę, znaną postać z komisku/książki/gry video, nikt nie jest w stanie przewidzieć czy dana opowieść się sprawdzi. Z tego względu, dany film zawsze powstaje jako skończona opowieść, z ewentualną „furtką fabularną” na kontynuację, jeśli obraz zarobi dużo pieniędzy i fani będą domagać sie więcej. Natomiast ramy filmowe, choć bywają dość giętkie, to przeważnie są zamknięte, więc na dobrą sprawę nie ma potrzeby kręcenia kontynuacji. Tyle tylko, że jeśli dany film zarobił sporo pieniędzy, stał się popularny i pod względem fabularnym ewentualna kontynuacja nie wydaje się sztuczna i robiona na siłę, to czemu by jej nie zrobić? To przecież sytuacja tyu „win-win”.
Osobiście, każdego roku znajduę sporo przykładów filmów, na których kontynuacje czekam z zapartym tchem. Podobnie jak znam niemało takich, które wydają mi się kompletnie niepotrzebne.
Sukces „Avatara” był tak ogromny, że właściwie było wiadomo od samego początku, że film doczeka się dalszego ciągu. Tylko problem jest w tym, że akurat ta historia wydaje się być zamkniętą całością i próby kolejnych odsłon w tym wypadku są robione ewidentnie na siłę. Cameron niby zapewnia, że przygotowuje rewolucję technologiczną w kinie, że będzie to coś, czego jeszcze nikt nie widział – być może. Natomiast pod względem fabuły, już pierwszy „Avatar” był wtórny i prawdę mówiąc nudny, także obawiam się, że aż cztery (!!!) sequele, to co najmniej o cztery za dużo. Tym bardziej jeśli mają mieć swoją premierę około dekadę po pierwowzorze.
Podobne wątpliwości mam w stosunku do Ridleya Scotta. Szczerze, dla mnie „Obcy” to trylogia. Pierwsze trzy części są dla mnie wystarczające. Nie potrzebuję więcej. Tak więc i "Obcy: Przebudzenie" i spin-offy w postaci „Obcy kontra Predator” czy pseudo-prequel w postaci „Prometeusza”, są mi kompletnie obojętne. Tym bardziej, że każde z nich było słabym filmem. Analogicznie moje uczucia rysują się względem „Blade Runnera 2”. Czy naprawdę, ponad 30 lat od czasu oryginału, jest paląca potrzeba, by powracać do tych postaci i tego świata? Tym bardziej, że wiadomo iż, ze względu na postęp techniczny w filmie oraz to, że kino zmieniło się znacznie przez te kilka dekad od strony formalnej, to będzie kompletnie inny film.
W zeszłym roku niepotrzebną kontynuacją, na którą nikt specjalnie nie czekał był koszmarny „Terminator: Genisys”.
Tak w ogóle, to chyba na „T3” i „Ocalenie” również nie było zbyt wielkiego ciśnienia. W tym roku szczerze zadaje sobię pytanie: czy świat rzeczywiście potrzebuje nowych części „Pogromców duchów” i „Dnia Niepodległości”? Chyba nie. Oba pojawią się w kinach kilka dekad po premierze poprzednika, co jest ruchem tym bardziej ryzykownym. W dodatku „Pogromcy duchów 3” idą trochę pod prąd oczekiwań fanów, zmieniając totalnie obsadę względem oryginału i do tego jeszcze tworząc z tego filmu niejako feministyczny postulat (w rolach pogromców są same kobiety, a ich sekretarkę gra... Chris „Thor” Hemsworth). W „Dniu Niepodległości: Odrodzenie” z kolei zabrakło głównego bohatera znanego z oryginału, w którego wcielał się Will Smith. Czy odgrzewanie kotletów, co najmniej trzeciej świeżości, w dodatku z dość dramatyczną zmianą składników, okaże się sukcesem? O tym się za niedługo przekonamy.
Natomiast z drugiej strony, gdy tylko obejrzałem po raz pierwszy takie filmy jak „John Wick” czy „Kingsman: Tajne służby”, to praktycznie już podczas wychodzenia z kina chciałem więcej i nie mogłem się doczekać informacji o tym, że sequele tych produkcji powstaną. Chciałem wrócić do tych światów, ale nie tylko na zasadzie powtórnego obejrzenia obu filmów: przede wszystkim chciałem oglądać dalszy ciąg przygód głównych bohaterów.
W dużej mierze, z perspektywy widza, potrzeba na sequel wynika z tego na ile oryginał był „pełny” od strony fabularnej. Są takie historie, których potencjał wybrzmiewa w całości i do końca w jednym filmie, jak również są i takie, które mają w sobie nieskończony potencjał na poszerzanie swojego uniwersum. Tak jest np. w przypadku „Gwiezdnych wojen”; filmach o Bondzie; czy produkcjach Marvela, o których więcej wspomnę poniżej.
Hollywood tworzy sequele taśmowo od ponad 30 lat, przez ten czas wypracowano ów proces to perfekcji i stał się on integralną częścią popkultury. To z kolei prowadzi do tego, że co jakiś czas możemy zaobserwować dość ciekawą i twórczą zabawę z tą poetyką.
Najbardziej imponującym eksperymentem z ideą sequeli jest niezwykle ambitne przedsięwzięcie w postaci Kinowego Uniwersum Marvela.
Mózgiem MCU (Marvel Cinematic Universe) jest Kevin Feigie, który dokonał czegoś niezwykłego i stworzył zupełnie nową jakość w przemyśle filmowym. Pomysł na tworzenie typowych filmów o superbohaterach i ich sequeli, które względem siebie moga być zarówno spin-offami, sequelami albo prequealami i na koniec prowadzą do wielkiego finału danej „fazy”, w którym wszyscy przedstawieni wcześniej bohaterowie i ich wątki się spotykają bądź choć na chwilę przecinają, jest przejawem geniuszu, tak w dziedzinie biznesowej, marketingowej jak i produkcyjnej. Jest to też powrót do źródeł komiksowych (gdzie już w latach 60. mieliśmy do czynienia z tego typu intertekstualnością i przenikaniem się bohaterów i poszczególnych zeszytów w obrębie większej opowieści spajającej wszystko w całość). Czuć też wyraźnie echa serializacji, bowiem Marvel na dobrą sprawę tworzy obecnie nowoczesną wersję seriali kinowych, które to były obecne w popkulturze już w latach 30. i 40. ubiegłego wieku.
Innym ciekawym motywem wykazali się twórcy nowej wersji „Star Treka” z 2009 roku. J.J. Abrams i spółka zabawili się z materią czasu i przestrzeni, w ten sposób, że ich film stanowi po części remake, sequel, prequel, albo kompletnie alternatywną wersję kultowej serii o przygodach kapitana Kirka i Spocka w jednym.
Rok 2015 był jednym z ciekawszych jeśli chodzi o podejscie do materii kontynuacji.
Przede wszystkim, po 30 latach, dość nieoczekiwanie powrócił „Mad Max”. Okazało się, że ponad 70-letni reżyser George Miller, nadal ma w sobie liczne pokłady szaleństwa zmieszanego z wizjonerstwem dzięki czemu dał widzom zwariowaną jazdę bez trzymanki, przy tym wszystkim, sprowadzając głównego i tytułowego bohatera praktycznie na drugi plan, a na pierwszy wysuwając nową bohaterkę, Furiosę, graną przez Charlize Theron.
Podobnym przykładem był kolejny nieoczekiwany powrót, czyli znakomity „Creed”. Film Ryana Cooglera to sequel i spin-off w jednym, skupia się on tym razem na synu rywala i przyjaciela Rocky’ego Balboa, Apollo Creeda, który chce trenować pod okiem Rocky’ego.
Oba te filmy niejako przekazują „pałeczkę” nowemu pokoleniu, kontynuując legendę, ale nie na siłę przeciągając „starą” historię, tylko domykając poprzednie wątki i ruszając przed siebie w nieznane, po nowe przygody.
Zresztą, na tej zasadzie skonstruowane są nowe „Gwiezdne Wojny: Przebudzenie Mocy”, które celowo wykorzysują (a wręcz powtarzają) stare i dobrze znane motywy, stanowiące (przynajmniej wedle założenia) pomost pomiędzy klasyczną trylogią, a nowymi „odcinkami”. Miejmy nadzieję, że epizody VIII i IX, to będzie coś rzeczywiście nowego i świeżego, jak obiecują twórcy. A przedsmak tego zobaczymy być może już w „Łotr Jeden” (jak ja uwielbiam ten tytuł ;)) - pierwszy filmowy spin-off w uniwersum Star Wars.
Disney, do którego należy Marvel, uczy się od swojego młodszego podopiecznego jak dziś budować nowoczesne franczyzy i tym sposobem otrzymujemy nie tylko standardową trylogię, ale też serię „filmowych antologii”, które będą przeważnie spełniać role spin-offów bądź prequeli (dopiero co dowiedzieliśmy się, że został wybrany aktor, który wcieli się w młodego Hana Solo w filmie o jego przygodach, ja należy się domyślać, mających miejsce przed „Nową Nadzieją”).
Tak obecnie wygląda w dużej mierze filmowy krajobraz mainstreamowych superprodukcji. Same sequele już nie wystarczą (boleśnie przekonał się o tym Spider Man, który przeszedł z rąk Sony do Marvela, „debiutując” na nowo w „Kapitanie Ameryka: Wojna bohaterów” jako jedna z postaci drugoplanowych). Dziś tworzy się filmowe uniwersa, wielkie, skomplikowane machinerię, w skład których wchodzą liczne znane postaci, filmy (sequele, prequele itp), a wszystko to przenika się nawzajem.
I jak nietrudno było się domyśleć, powoli zaczynają pojawiać się kolejne kinowe uniwersa budowane na wzór Marvela. Filmowe Uniwersum DC nie jest niczym nadzwyczajnym, tym bardziej, że historycznie, w komiksach, to DC jako pierwsze stworzyło intertekstualne historie oraz grupę składającą się z największych superbohaterów wydawnictwa (mowa tu oczywiście o Justice League z Batmanem, Supermanem, Flashem i Wonder Woman). Szkoda tylko, że Warner buduje to wszystko w takim pośpiechu, no, ale może jeszcze złapią oddech.
Bardziej natomiast zdziwiła mnie informacja o tym, że wytwórnia Universal buduje obecnie swoje kinowe uniwersum, skupione wokół kultowych postaci z horrorów wytwórni (m.in. Drakula, Frankenstein, Mumia itd). Na 2020 rok z kolei zaplanowana jest premiera filmu „Godzilla vs. Kong”, czyli jak sam tytuł wskazuje, będzie on opowiadał o pojedynku legendarnych stworów, które spotkają się na jednym ekranie po raz pierwszy w mainstreamowej i wysokobudżetowej produkcji z Hollywood. Obraz ten będzie też zapewne stanowił spin-off/sequel zarówno filmu „Godzilla” jak i „Kong: Skull Island”, który ma mieć swoją premierę w 2017 roku.
Z tego wszystkiego i tak najabardziej abstrakcyjnie brzmi dziwaczny dość pomysł na cross-over nowej wersji „21 Jump Street” z... „Facetami w Czerni”. Przyznam, że z początku myslałem, że to jakiś specyficzny żart i w sumie do dziś ciagle nie mogę w pełni uwierzyć, że coś takiego powstaje. Jeśli wierzyć źródłom, film ma już nawet kandydata na reżysera (James Bobin) oraz tytuł MIB 23.
Jak widać, sequele mają się w najlepsze, to ciągle najbardziej dochodowa gałąź przemysłu filmowego. W dodatku filmowcy coraz częściej i odważniej bawią się z poetyką filmowych kontynuacji, przez co nawet jeśli wszystko to jest robione pod dyktando pieniądza, to czasem przybiera naprawdę interesujące formy i formuły. Ja w każdym razie jestem kupiony. Nawet najbardziej cyniczny sequel, o ile przyniesie mi przyjemnie spędzone dwie godziny w innym świecie, będzie miał zawsze szczególne miejsce w moim filmowym sercu.