Na „Duchy w Wenecji” - trzecią część serii adaptacji prozy Agathy Christie w reżyserii Kennetha Branagha - czekaliśmy zaledwie półtora roku (a przecież pierwszy i drugi film dzieliło blisko pięć lat!). Okej, słowo „czekaliśmy” może być lekkim nadużyciem, bowiem bo fatalnie przyjętej „dwójce” raczej mało kto wierzył w artystyczny sukces kolejnych prób. A tu proszę: niespodzianka!
OCENA
Kenneth Branagh i Michael Green połączyli siły po raz trzeci, by zaproponować widzom kolejną już adaptację przygód Herkulesa Poirota w interpretacji pierwszego z wymienionych artystów, który pełni tu funkcję reżysera i odtwórcy głównej roli. „Duchy w Wenecji” różnią się jednak od poprzednich odsłon nieco większą „swobodą” w przeniesieniu prozy na ekran i ingerencji w materiał źródłowy - tym razem zdecydowana większość scenariusza to koncept stworzony na potrzeby filmu. I o ile w wielu przypadkach odważniejsze modyfikacje skutkują obniżeniem jakości fabuły, o tyle w tym przypadku twórcza odwaga przyniosła imponujący efekt: najlepszy film z serii. Solidny kryminał, któremu odstępstwa powinni wybaczyć nawet najbardziej ortodoksyjni fani pani Agathy Christie.
II wojna światowa dobiegła końca. Herkules Poirot przeszedł na emeryturę, spędzając wczesną jesień swojego życia w Wenecji. W wigilię Wszystkich Świętych detektyw - namówiony do tego przez pewną pisarkę, która przypisuje sobie zasługi w spopularyzowaniu nazwiska mistrza dedukcji - bierze udział w spirytystycznym seansie, który zorganizowano w starym, podupadłym pałacu. Nie mogło być inaczej: wkrótce jeden z uczestników zostaje zamordowany, a Poirot bierze sprawy w swoje ręce. Jak widać, już to krótkie streszczenie uwzględnia sporo różnic względem powieści „Wigilia Wszystkich Świętych”.
Duchy w Wenecji - recenzja filmu
Jestem zdania, że największą wadą poprzednich odsłon był brak świeżego spojrzenia na znane i wielokrotnie przetwarzane historie. Twórcy ściągali znane nazwiska do obsady, dumali nad fantazyjnymi stylówkami bohaterów i pielęgnowali komponenty estetyczne. Niestety, zabrakło odrobiny inwencji twórczej, treściowej aktualizacji. W efekcie otrzymaliśmy dwa bardzo oldschoolowe, wręcz teatralne obrazy, które swoją staroświeckością niestety bardziej nużyły niż budowały klimat. Scenograficzna skrupulatność, sprawna reżyseria i znakomita operatorka to zdecydowanie za mało - po tylu udanych adaptacjach oczekiwaliśmy raczej niesztampowego pomysłu, redefinicji Poirota. Ba, najnowsze filmy pod wieloma względami ugrzeczniły to, co Christie zapalczywie krytykowała, nie wspominając o wygładzeniu charakteru głównego bohatera. I o - karygodne! - braku suspensu, zamienionego na nadmiar nadmiarze komputerowej tandety w „Śmierci na Nilu”.
Tym razem jest zupełnie inaczej.
Na łamach Spider's Web często piszemy o filmach, serialach i książkach kryminalnych:
Branagh i Green z jednej strony zachowują ducha powieści Christie, okazując źródłu szacunek niemal na każdym kroku, z drugiej zaś traktują go jako fundament dla bardziej intensywnej, gęstej fabularnie i wizualnie opowieści. Akcja rozgrywa się 20 lat przed wydarzeniami z oryginału; rdzeniem tej historii są echa niedawno zakończonej II wojny światowej - cienie, które rzuciła na życie wszystkich ocalałych. Obserwujemy tzw. „battle fatigue”, jak ówcześnie nazywano PTSD; widzimy ekonomiczną desperację skromniejszych obywateli, emigrantów zamożnych (obecnie podupadłych emocjonalnie i finansowo, marzących o odzyskaniu dawnego stylu życia) i biedniejszych, którzy po porzuceniu Europy Wschodniej są zmuszeni do imania się najpodlejszego fachu za grosze. Nic dziwnego, że niektórzy potrafiliby zabić, byle tylko przywrócić dawny (osobisty) porządek rzeczy.
Ten empatyczny portret mentalności osób z wojennego pokolenia - obytych ze śmiercią, wycieńczonych psychicznie - to fantastyczny grunt dla budowy intrygi i charakterów. Przeszłość odgrywa tu znaczącą rolę, prześladuje niemal każdą z postaci. Ba, film dotyka też przeszłości Poirota, czyniąc z niego postać znacznie głębszą i ciekawszą, niż w poprzednich filmach.
Poza tym „Duchami w Wenecji” Branagh przypomniał, że potrafi świetnie reżyserować.
Sprawnie wykorzystał uroki solidnie napisanej, angażującej tajemnicy; zdecydował się na szereg stylistycznych i operatorskich zabiegów, które potęgują poczucie nieokreślonego zagrożenia; kreują wrażenie, jak gdyby za każdym rogiem, w cieniu, mogło czaić się coś strasznego. Dbałość o zacieranie różnic między prawdą a wymysłem działa tu jak rzadko kiedy - umysły bohaterów płatają im figle, a i my nie jesteśmy niczego pewni dzięki wszystkim tym realizacyjnym sztuczkom. Udało się: „Duchy w Wenecji” to wyrafinowana intryga, elegancki rzemieślniczo film i kawał dobrej rozrywki. Momentami aż zaskakująco makabrycznej!