Wściekły Nicolas Cage wkroczył na ścieżkę slasherowej zemsty. Obłędna "Mandy" trafiła na HBO Max
Długa, zakręcona i dziwaczna kariera Nicolasa Cage’a obfituje w niebywale różnorodne kino - gatunkowe i artystyczne; jakościowe i żenujące; zagrane fenomenalnie i karykaturalnie. „Mandy” - obraz, który niedawno wpadł do oferty HBO Max - to jeden z bardziej oryginalnych obrazów w portfolio artysty. I mniej popularnych, choć z całą pewnością zasłużył na większy rozgłos.
W 2018 roku reżyser Panos Cosmatos po ośmiu latach przerwy w twórczości pokazał światu szalony artystyczny hołd dla slasherów: „Mandy”, czyli kwasową opowieść o zemście z Nicolasem Cage'em w roli głównej. Twórca opowiada w nim osadzoną w 1983 roku historię Reda Millera - drwala-alkoholika, który wkracza na ścieżkę wendety. Jego plan jest prosty: wykończyć wszystkich członków demonicznego kultu, którzy mają związek z brutalnym morderstwem jego żony, tytułowej Mady. Obraz zadebiutował na Festiwalu Filmowym w Sundance, gdzie zrobił prawdziwą furorę. I słusznie. Teraz znajdziecie go na HBO Max - i jeśli jeszcze nie mieliście okazji odbyć tej dziwacznej, krwawej, odklejonej przygody, najwyższa pora to nadrobić. To idealny materiał na mroczne jesienne wieczory.
Czytaj więcej o nowościach w streamingu na łamach Spider's Web:
Mandy na HBO Max
„Mandy” zabiera nas w stylową, surrealistyczną, neonową wędrówkę przez piekło - to obraz estetycznie zachwycający, wspaniale równoważący autorskie podejście z hołdem dla gatunkowych klisz. Hipnotyzuje onirycznymi obrazami i nieśpiesznym tempem, by wnet przyśpieszyć bicie serca brutalną krwawą jatką. Nicolas Cage ma na koncie wiele dziwnych obrazów, ale ten z pewnością plasuje się w czołówce najciekawszych spośród nich. Cage jest tu zresztą obłędny - jego kreacja nie jest jedynie kolejną szarżą; to porywający występ, który pulsuje emocjami - artysta pozwala tu na ich wiarygodną erupcję, która doskonale wpasowuje się w tragedię głównego bohatera.
Rdzeń fabularny jest - jak wspomniałem - bardzo prosty (choć nie tak wtórny i oczywisty). Jak to zwykle w kinie zemsty bywa, w „Mandy” najbardziej liczy się pogoń za nią. A ta jest w tym wypadku czymś więcej, niż tylko odstrzeliwaniem kolejnych złoli. Pokryty ciężkimi, intensywnymi filtrami obraz rozsmakowuje się w dziwactwach - rozwałka jest tu uzupełniana długimi, eterycznymi dialogami; gatunkowe emocje są rozładowywane przez momenty specyficznego, czarnego humoru. „Mandy” to film fantasmagoryczny, pełen niepokojących, snujących się postaci, scenografii rodem z koszmarów, pomysłowych narzędzi zbrodni i jeszcze bardziej kreatywnych mordów.
Pisząc o fascynującej stylowości, nie sposób nie wspomnieć o ścieżce dźwiękowej autorstwa zmarłego w 2018 roku Jóhanna Jóhannssona (któremu zresztą film dedykowano) - to dzięki niej zemsta zyskuję pełnię smaku rozkoszy absolutnej. Demoniczne, syntezatorowe, przesterowane brzmienia wdzierają się w mózg i nie chcą go opuścić. Nic dziwnego, że Cosmatosa chwalono za brawurę i oryginalność - mimo upływu kilku lat, „Mandy” wciąż pozostaje tytułem unikalnym właściwie na każdej płaszczyźnie.
Można się upierać, że u Cosmatosa forma zarżnęła treść, że estetyka stała się sednem i poza nią oraz staraniami Cage'a nie ma tu nic godnego uwagi. Ja jednak jestem zdania, że mamy tu do czynienia z czymś więcej: ekstremalnym, szalonym doświadczeniem; jedynym w swoim rodzaju ćwiczeniem gatunkowym; niemal biblijną przypowieścią o złu. Sposób, w jaki twórca wprowadza nas do głowy Reda - początkowo przytłoczonego, później nieokiełznanego - zasługuje na głębokie pokłony. Znany wszystkim gatunkowy motyw walki dobra ze złem jest tu zresztą odpowiednio wykręcony; łączy stare z nowym w sposób jednako nostalgiczny i odświeżający. Uwielbiam do tego wracać.