O grze w serialu „Świat w ogniu: Początki”, licznych mundurach swoich postaci i „Królu” od Canal+. Rozmawiamy z Borysem Szycem
Borys Szyc to w ostatnich miesiącach jeden z najbardziej zapracowanych polskich aktorów. Wystąpił w filmach „Piłsudski” i „Legiony”, a wkrótce zobaczymy go też w serialach „Król” i „Świat w ogniu: Początki”. Ta ostatnia produkcja, to dzieło brytyjskiego BBC, które już wkrótce pojawi się w Polsce na kanale Epic Drama.
Borys Szyc – wywiad poświęcony serialowi „Świat w ogniu: Początki” i innych rolach popularnego aktora:
Tomasz Gardziński: W ostatnim czasie mieliśmy do czynienia z prawdziwym wysypem produkcji historycznych z twoim udziałem, ale jak rozumiem dobrze się w tym odnajdujesz?
Borys Szyc: (śmiech) Jakoś tak się złożyło ostatnio, choć tak naprawdę w całej mojej karierze było dużo filmów i seriali historycznych. Niejednokrotnie miałem okazję nakładać na siebie mundur. Był taki moment, że stałem się etatowym esesmanem, do czego się przyczyniła rola w „Czasie honoru”. Potem była „Bitwa warszawska 1920”, „Kamerdyner”, „Piłsudski”, „Legiony” i serial z powodu którego się właśnie spotykamy – „Świat w ogniu”. Tym razem mam na sobie nie tyle mundur, co uniform pracownika poczty gdańskiej, bo gram jednego z jej obrońców na starcie II wojny światowej. A później mam na sobie cywilne ubrania i staram się przeżyć wojenną pożogę.
W „Kamerdynerze” wystąpiłeś w scenie jazdy konnej przez tor przeszkód, w „Piłsudskim” uciekałeś ze szpitala psychiatrycznego, w „Legionach” dowodziłeś szarżą na pozycje wrogiem armii, a tym razem brałeś udział w obronie poczty. Która z tych sekwencji była dla ciebie największym wyzwaniem, ale też sprawiła największą satysfakcję?
Powiem szczerze, że bitwa pod Rokitną w „Legionach” była dużym wyzwaniem. To były pierwsze dni zdjęciowe tego filmu, po którym zresztą nastąpiła półroczna przerwa. Tak się akurat złożyło, że w tym tygodniu zdjęć zamknęła się cała moja rola. To były dosyć trudne i niebezpieczne zdjęcia. Wszystko robiłem tam sam i nie posiłkowałem się pomocą żadnego kaskadera. Jestem jeźdźcem od lat, to zresztą od samego początku był mój wybrany sport – jeździectwo i skoki przez przeszkody. Dlatego chciałem to zagrać w pełni. Jazda w dużej grupie, kiedy ruszyliśmy cwałem, a za nami eksplodowały gigantyczne ładunki wybuchowe, była czymś bardzo ekscytującym. Czułem olbrzymie skupienie i dużą adrenalinę. Przy „World on Fire” emocje były podobne, ale wynikały z trochę innych rzeczy.
W jakim sensie?
Udział w takim projekcie był jak przejście z Legii Warszawa do FC Barcelony. Obrona poczty gdańskiej została przygotowana z ogromnym profesjonalizmem. Kilka tygodni przed rozpoczęciem zdjęć odbywały się próby jak dobrze przejść prawie 30 punktów, w których się kolejno zatrzymywaliśmy. To były jakby przystanki dla kamery. Pierwsze, główne ujęcie było kręcone longiem, a wokół nas pozakładano 50-60 ładunków pirotechnicznych. Jak padło hasło: „Akcja!” i to wszystko odpaliło, to my się po prostu staraliśmy przetrwać. (śmiech) Wrażenie było niesamowite. Leciały na nas sztuczny pył, sztuczny gruz. Wszędzie dookoła wybrzmiewał huk pistoletów i karabinów. W jednym miejscu wysadzono ścianę, w innym wylatywało szkło. Także adrenalina buzowała, ale doświadczenie było też mocno wzruszające.
Dlaczego?
Nie przypominam sobie żadnego filmu, w którym historia obrony poczty gdańskiej zostałaby oddana z takim poszanowaniem dla tej historii. A przy tym pokazana w sposób tak nowoczesny. Czuliśmy dumę, że możemy pokazać historię tych bohaterów.
II wojna światowa w dalszym ciągu jest skarbnicą niesamowitych i poruszających historii. Ale jak rozumiem mieliście też poczucie odpowiedzialności za swoich bohaterów?
Tak, oczywiście. Moja postać jest wzorowana na historii prawdziwego człowieka, choć wymieszana z fantazją scenarzystów. Szefem obrony urzędu pocztowego w Gdańsku był 39-letni Konrad Guderski. Zginął w pierwszej fazie walk, gdy wysadził sam siebie granatem, zabijając jednocześnie Niemców, którzy próbowali się dostać do środka. To przykład niesamowitej odwagi i poświęcenia, choć z naszej perspektywy już trudnego do wyobrażenia i nieco abstrakcyjnego. Zresztą pokazaliśmy w serialu podobne zdarzenie z udziałem innego żołnierza. Cieszyliśmy, że to właśnie Anglicy zdecydowali się opowiedzieć tak smutną, ale też niesamowitą i bohaterską historię. Bo „Świat w ogniu” to też hołd oddany Polakom, którzy ponieśli gigantyczne straty w II wojnie światowej.
Gdy ostatni raz rozmawialiśmy powiedziałeś, że ciągnie cię do produkcji międzynarodowych, ale bez mocnego parcia na szkło. Cokolwiek zmieniło się w twoich odczuciach po grze w „Świat w ogniu”?
Mówię tak trochę, żeby nie zapeszyć. Ale sporo rzeczy się ostatnio dzieje i nie mam powodów do narzekań. Niedawno wróciłem zza granicy z nowego planu, o którym nie mogę jednak na razie nic mówić. To wszystko jest pokłosiem filmu „Zimna wojna”, który był dla całej obsady bardzo ważnym dziełem. Oczywiście, jak grasz w dużych produkcjach, to apetyt ci się zaostrza i chciałoby się więcej. Ale z drugiej strony w Polsce też kręci się większą liczbę filmów, które w dodatku mają coraz bardziej pokaźne budżety. Przy czym nie sposób tego porównywać do „Świata w ogniu”, bo to była naprawdę gigantyczna produkcja. Ekipa była ogromna i międzynarodowa, nie wspominając o wszystkich statystach.
Anglicy postawili duży nacisk na realizm?
Scenografia zrobiła na mnie wielkie wrażenie. Poczta gdańska została odwzorowana do najdrobniejszego szczegółu łącznie z ręcznie pisanymi listami, które zostały stworzone różnymi charakterami pisma. To naprawdę był niemalże wehikuł czasu, do którego wsiedliśmy na czas kręcenia serialu. A jeśli chodzi o moje granie w zagranicznych produkcjach, to nie zapeszajmy – kroczek po kroczku może będzie się dalej rozwijać.
Na konferencji prasowej „World on Fire” powiedziałeś, że grasz „głównie po polsku”, czyli było kilka okazji posłużyć się językiem Szekspira w serialu?
Akurat w „Świat w ogniu” nie było tego zbyt dużo, ale w tej następnej produkcji, o której wspomniałem gram tylko po angielsku. Z tego też się bardzo cieszę. A tutaj to raczej krótkie chwile, gdzie mój bohater spotyka pewną osobę... Ale nie mogę dawać żadnych spoilerów. (śmiech)
Powiedziałeś na razie o jednym tajemniczym projekcie. Pracujesz jeszcze przy innych filmach lub serialach obecnie?
Właśnie zakończyły się zdjęcia do „Króla” na podstawie powieści Szczepana Twardocha. Gigantyczna produkcja Canal+, ośmioodcinkowy serial premium. Muszę powiedzieć, że to też była fantastyczna przygoda. Rzecz dzieje się w dwudziestoleciu międzywojennym. Po raz kolejny przywdziewam na siebie mundur, ale tym razem Związku Strzeleckiego. Moim bohaterem jest Janusz Radziwiłek, czyli chyba najbardziej paskudna postać w całej tej książce. (śmiech) Ale też zarazem najbardziej zwariowana i ciekawa do grania. Zwłaszcza, że wypowiada się w bardzo pokrętny sposób, bo kilkoma językami równocześnie. „Król” zapewne ujrzy światło dzienne w przyszłym roku.
A jakiś projekt filmowy?
Oprócz tego wziąłem udział w filmie „Magnezja”, który reżyseruje Maciej Bochniak. Toczy się on w podobnym okresie, ale na wschodnich rubieżach Polski, gdzie małym miasteczkiem rządzą trzy siostry, a trzej bracia prowadzą zakład fotograficzny. I tu się zaczyna historia trochę jak z braci Coen. To taki prawie polski western z bardzo zakręconym scenariuszem i mam nadzieję, że spodoba się widowni w przyszłym roku.
Dobrze, że po skończeniu zdjęć nie dają wam kostiumów na stałe, bo byś potrzebował osobnego pokoju na te wszystkie mundury.
(śmiech) Absolutnie! Dzieje się ostatnio dużo, a wystąpiłem też po raz pierwszy w trochę innej roli. Zostałem koproducentem filmu „(Nie)znajomi”, który obecnie jest w kinach. Grają tam m.in. Tomasz Kot, Kasia Smutniak, Maja Ostaszewska, Łukasz Simlat i Michał Żurawski. To bardzo apetyczna adaptacja włoskiego hitu „Dobrze się kłamie w miłym towarzystwie”. Film już zdążył zająć pierwsze miejsce w polskim box office. Cieszę się, bo pierwszy raz jestem po drugiej stronie tej branży i bardzo kibicuję filmowi, w którym nie zagrałem.