REKLAMA

Płakałem na tym filmie jak bóbr. To zasługa Brendana Frasera

O "Wielorybie" z pewnością słyszeliście - to ten głośny film Darrena Aronofsky'ego z Brendanem Fraserem, który został za swą rolę (słusznie!) wynagrodzony ponad 6-minutowymi owacjami na stojąco podczas festiwalu w Wenecji. Niestety, całość nie jest aż tak dobra, jak mogłaby być, gdyby reżyserowi udało się zachować powściągliwość. Co nie oznacza, że nie warto wybrać się na seans.

wieloryb film recenzja opinie brendan fraser
REKLAMA

"Wieloryb" Darrena Aronofsky'ego odbił się szerokim echem na całym świecie jeszcze na długo przed swoją właściwą premierą. Kilkuminutowa burza oklasków doprowadziła odtwórcę głównej roli i najmocniejszy komponent obrazu, Brendana Frasera, do łez. Chciałoby się rzecz, że sprawiedliwości stało się zadość, bowiem sam Fraser swą kreacją wywołał łzy wzruszenia u całej rzeszy widzów, w tym wyżej podpisanego. Na całe szczęście "Wielorybowi" udało się pozostać obrazem prawdziwie poruszającym - i to mimo kilku istotnych przywar.

Oparta na scenariuszu Samuela D. Huntera opowieść od studia A24 skupia się na postaci nauczyciela angielskiego, Charliego (Fraser), który od dawna wiedzie żywot outsidera. Samotna egzystencja w niewielkim mieszkaniu to skutek chorobliwej otyłości mężczyzny - odrzuconego (nie bez przyczyny) przez bliskich, złamanego. Pewne spotkanie wznieca w nim jednak płomień nadziei; bohater podejmuje próbę nawiązania zerwanego przed laty kontaktu ze swoją nastoletnią córką (Sadie Sink). Charlie, gotów zaryzykować pogrzebanie ostatnich złudzeń, decyduje się walczyć - wierząc, że wciąż jeszcze ma szansę na odkupienie.

REKLAMA
Wieloryb

Wieloryb - recenzja filmu

"Wieloryb" to jeden z filmów tak błyszczących aktorsko, że w pewnym sensie nietykalnych - żadna z jego wad nie jest w stanie rzucić cienia na ogrom emocji, które na pewno dopadną was w trakcie seansu. Ta przeniesiona wreszcie na ekran sztuka scenograficznie ogranicza się do jednego, ciasnego mieszkanka - znakomicie napisany dialog i reszta kreacji bronią obraz do samego końca, jednak nie bez potknięć. Osobiście jestem jednak daleki od stwierdzenia, że najnowsze dzieło Aronofsky’ego nie zasługuje na występ Frasera. Bo choć w pewnym sensie twórca opowiedział już w przeszłości podobną historię i wyszło mu to wówczas znacznie lepiej (mam tu na myśli, rzecz jasna, wspaniałego "Zapaśnika"), "WIeloryb" działa i wybrzmiewa, jak należy.

Obawiałem się, że opowieści o płaczących widzach odnoszą się w gruncie rzeczy do emocjonalnego szantażu, hochsztaplerskich sztuczek filmowca - wspaniale było odkryć, że za łzy, również moje własne, odpowiada prawdziwe, kompletne aktorstwo. Przez zdecydowaną większość czasu Aronofsky daje radę - to zdolny rzemieślnik, który zadbał o to, by realizacyjnie film prezentował najwyższy poziom. Kiedy zatem się potyka - i to tak, że niewiele brakuje, by nie wywrócił się na twarz?

REKLAMA

Siłą "Wieloryba" jest to, że udaje mu się opowiedzieć tę historię unikając fatshamingu, nie wartościując.

A jednak w końcu, wbrew obietnicom, robi z tuszy aferę. Przez dłuższy czas film pozostaje - zadziwiająco, jak na Aronofsky'ego - bardzo subtelny, ostatecznie jednak atakuje nas znienacka potężną, bezwzględną falą nieznośnego patosu. Wraz z nim, jak to zazwyczaj bywa, przybywają kicz i banał. Nie dominują tej historii, nie mordują emocji. Ale z pewnością zauważalnie psują imponujące wrażenie, jakie filmowi udaje się wywoływać przez około dwie trzecie czasu.

To dość rozczarowujące, ale nie na tyle, by "Wieloryba" nie docenić. Aronofsky'emu udaje się ze zrozumieniem i czułością opowiedzieć o wzniesieniu się ponad urazy, o potrzebie bliskości i człowieczeństwie, przede wszystkim jednak - bo z największą dozą świadomości - o wstydzie uzależnienia. I choć w gruncie rzeczy jest to obraz scenariuszowo do bólu konwencjonalny, potrafi zadziwić, poruszyć, urzec. Aronofsky postanowił być z nami konsekwentnie szczery i wyszło mu to na dobre.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA