Zygmunt Miłoszewski: „To nie jest tak, że po lewej stronie jesteśmy mniej chorzy na Polskę”
Jesteśmy „chorzy na Polskę” na różne sposoby, stawiamy różne diagnozy i chcemy innego leczenia, ale obsesja jest ta sama. Kiedyś się przed tym broniłem. Mój brat śmiał się ze mnie, że nie zrobię kariery międzynarodowej, bo znowu piszę o Polsce — mówi Zygmunt Miłoszewski. Jego najnowsza powieść pt. „Kwestia ceny” właśnie ukazała się nakładem wydawnictwa W.A.B.
17 czerwca ukazała się najnowsza powieść Zygmunta Miłoszewskiego. W rozmowie z Rozrywka.Blog pisarz opowiada o kulisach powstawania „Kwestii ceny”, a także m.in. o tym, co go przekonało do stosowania feminatywów i dlaczego największym wyzwaniem współczesności są zagrożenia klimatyczne.
Zygmunt Miłoszewski — wywiad dla Rozrywka.Blog:
Magda Fijołek: „Nie czerpię przyjemności z pisania” — powiedział pan w jednym z wywiadów. Dlaczego więc został pan pisarzem? To jakaś forma masochizmu?
Zygmunt Miłoszewski: Chodziło mi raczej o to, że bardzo niewiele osób ma taki komfort, by ich praca była zarazem przyjemnością — co nie oznacza, że taka praca jest zła. Praca nie ma zapewniać przyjemności. Wiem, że w moich ustach to może brzmi dziwnie, ale papież mówił…
O, to rzeczywiście dziwne. Ateista powołujący się na słowa papieża?
Ostrzegałem! Pojawiło się tam takie zdanie, że praca to obraz miłości, bo robimy to dla osób, które kochamy. Nie po to, by sprawić sobie przyjemność, ale dlatego, by zapewnić byt rodzinie. Sam fakt, że się przynosi do domu pieniądze jest wartością samą w sobie, większą niż ta mityczna „samorealizacja”. U mnie jest trochę inaczej, bo zawód artystyczny, przynajmniej z definicji, powinien dawać mi jakąś przyjemność.
Podpisywanie książek na spotkaniach autorskich to tylko wierzchołek góry lodowej?
Można tak powiedzieć. Mam dużo znajomych z bohemy i mało który z zawodowych artystów odczuwa wielką radość i szczęście, gdy siada do pracy. Najczęstsze uczucie, które nam towarzyszy to niepewność. Wiemy, jaki cel chcemy osiągnąć; pisarz, reżyser, muzyk przez cały czas myślą o jednym: że to się nam nie udaje. Nie te słowa, nie te nuty, zły operator — niepewność sprawia, że ta praca nie jest superprzyjemna.
Przyjemne momenty są dwa: pierwszy, kiedy jestem na etapie wymyślania bohaterów i fabuły, jeszcze zanim zacznę pisać oraz ten, gdy po skończonej książce spotykam się z czytelnikami. Ale pomiędzy tymi momentami jest strach i rzemieślnicza praca. Dlatego gdy mówię, że z pisania nie czerpię przyjemności, to nie oznacza, że tego zawodu nie cierpię, ale że to trudne i wyczerpujące.
A propos masochizmu: w „Kwestii ceny”, podobnie jak w poprzednich książkach, tłem dla akcji staje się historia Polski — zarówno odległa, jak i ta najnowsza. Ktoś złośliwy mógłby stwierdzić, że to tendencja charakterystyczna dla prawicowych publicystów.
To znany mechanizm „słoń a sprawa polska”. To nie jest tak, że po lewej stronie jesteśmy mniej chorzy na Polskę. Posługując się medyczną metaforą, można powiedzieć, że przebywamy na dwóch oddziałach tego samego szpitala: pulmonologicznym i gastrologicznym. Jesteśmy „chorzy na Polskę” na różne sposoby, stawiamy różne diagnozy i chcemy innego leczenia, ale obsesja jest ta sama. Kiedyś się przed tym broniłem. Mój brat śmiał się ze mnie, że nie zrobię kariery międzynarodowej, bo znowu piszę o Polsce.
Dziś się już pan nie broni?
Nie. Dzięki filmom Andrzeja Wajdy, który jest dla mnie wielkim autorytetem, a który osiągnął swoją wielkość właśnie dzięki polskiej chorobie. Nie chciał być reżyserem międzynarodowym, oderwanym od otoczenia, w każdym jego filmie pojawia się ta „polska choroba”. Żaden reżyser mnie tak nie szarpie jak Wajda, który w swojej polskości dotykał spraw uniwersalnych i ostatecznych. Sam też nie odżegnywałem się nigdy od tego, że moje pisanie jest doraźne, publicystyczne, że nie odrywam się od polityki czy współczesności. Wielu krytyków mi to zarzuca.
Jak pan na takie głosy odpowiada?
Zachęcam, by — przy zachowaniu proporcji — przyjrzeli się Prusowi czy Żeromskiemu, którzy pisali o tym, co tu i teraz, bardzo publicystycznie. Towarzyszyła im wiara w to, że skoro ich głos jest słyszany, to nie wolno tego bagatelizować, ale należy użyć tego głosu, by czasami krzyknąć „hej, coś tu jest nie tak”.
To dla mnie najpiękniejsza tradycja polskiej literatury. Co nie oznacza, że nie cenię twórczości dotykającej bardziej uniwersalnych tematów: Olga Tokarczuk ze swoim wschodnim realizmem magicznym dostała Nobla, Andrzej Stasiuk szuka regionalnych barw literatury i osiąga wielkość. A ja mam w sobie złość publicystyczną. I tyle.
Czytając „Kwestię ceny” nie sposób nie nawiązać do „Bezcennego”. To kolejny raz, gdy wkracza pan w dość hermetyczny świat. Najpierw historii sztuki, teraz nauki.
„Kwestia ceny”, mimo że główną bohaterką znowu jest historyczka sztuki Zofia Lorentz, to książka znacznie mniej osadzona w sztuce. Tak jak „Bezcenny” był o historii kultury, tak „Kwestia ceny” jest o historii nauki. Zupełnie celowo, nie chciałem wchodzić drugi raz w te same buty.
W „Bezcennym” chciałem pokazać, jak identyfikujemy się narodowo poprzez sztukę — bardzo często robiąc to bez większej refleksji. Wystarczy spojrzeć na nasze skarby narodowe: mamy „Bitwę pod Grunwaldem” Matejki, ale i „Sąd Ostateczny” Memlinga w Gdańsku, czy „Damę z Łasiczką”. Ta ostatnia została namalowana przez faceta, który być może nawet nie wiedział, gdzie leży Polska.
Interesuje mnie też na poziomie tożsamościowym to, co działo się ze sztuką w trakcie II wojny światowej i o tym też był „Bezcenny”. W jakiś sposób była to opowieść o budowaniu tożsamości narodowej. „Kwestia ceny" jest trochę o czymś innym.
O czym?
O nauce, etnografii, antropologii. O tym, byśmy nie myśleli o historii w sposób mityczny: mity zawsze zniekształcają rzeczywistość: albo coś prasujemy i pozbawiamy kantów, albo zamalowujemy na czarno.
„Kwestia ceny” sięga do wydarzeń z przełomu XIX i XX wieku. To były bardzo ciekawe czasy: zesłańcy, którzy trafiali na Syberię często nie byli wcale zmuszani do katorżniczej pracy, bardziej chodziło o efekt psychologiczny tutaj, że się ich zakuwa w kajdany. Na miejscu niektórzy się urządzali, inni — zainspirowani dokonaniami Darwina — zostawali naukowcami.
Tak jak Benedykt Czerski, bohater „Kwestii ceny”.
Pierwowzorem jego postaci jest Bronisław Piłsudski, starszy brat Józefa Piłsudskiego. Dziś trochę zapomniany, a niesłusznie, bo był naprawdę wybitnym człowiekiem: zajmował się ludami Dalekiego Wschodu, w tym żyjącymi na Sachalinie Ajnami. Badał ich kulturę, jednocześnie walcząc o zachowanie dziedzictwa tych ludów. Wspaniała, ale i smutna biografia.
Dlaczego smutna?
Bo mimo że odnalazł na Wschodzie szczęście i żonę, ta „polska choroba”, od której zaczęliśmy, zmusiła go do powrotu tutaj, gdzie nikt na niego nie czekał i nikt go nie chciał. Skończył źle. U mnie w powieści wzorowany na Piłsudskim Czerski przywozi ze sobą do Europy coś, co dziś ma wielką wartość dla współczesnej nauki. O to toczy się gra. Zarazem to próba zajrzenia w „psyche” nauki.
To znaczy?
Chodzi o dostrzeżenie, że ludzie nauki, mimo deklarowanego ateizmu i wiary w rozum, są w pewien sposób wyznawcami religii natury. Dla obrony dogmatów tej religii są zdolni zarówno do rzeczy wielkich, jak i nikczemnych. To z kolei doprowadza nas do konfliktu, przed którym stoi współczesna nauka. Z jednej strony rozwojowi technologicznemu zawdzięczamy silnik spalinowy i internet, naszą wspaniałą cywilizację, z drugiej rozwój tejże cywilizacji doprowadził do tego, że mierzymy się z problemami ostatecznymi.
Na przykład z nieodwracalnymi zmianami w klimacie.
Właśnie. Dlatego powtarzam każdemu, kto chce słuchać: współcześnie jedynym problemem nie są różnice polityczne, koronawirus czy nawet nierówności społeczne, ale zmiany klimatyczne. Wygląda na to, że w niepokojąco bliskiej perspektywie po prostu nie będzie komu się kłócić o poglądy, bo nasza cywilizacja zginie.
Ludzie zdają się to wypierać.
Tak, mało tego - niektórzy zresztą poczytują sobie za punkt honoru walkę z tymi faktami. Ciężko uwierzyć w to, że producenci paneli fotowoltaicznych spod Kielc sprzysięgli się z Jasiem Kapelą i stworzyli spisek klimatyczny. Łatwiej uwierzyć, że cały biznes naftowo-plastikowo-wydobywczy ma na tyle dużo kasy, by raz na jakiś czas znaleźć naukowca, który zgodzi się zakwestionować fakty. A mimo to, jest bardzo niewielu, którzy się na to decydują.
W głośnym ostatnio filmie „Można panikować” pada zdanie, że może i są naukowcy, którzy twierdzą, że 2+2 nie daje 4, ale to nie oznacza, że warto z nimi dyskutować.
Powiedzmy wprost, że dziś negowanie zmian klimatycznych stoi na jednej półce z płaskoziemcami. Z jednej strony, nauka stworzyła nam cywilizację, która sama siebie wykańcza, z drugiej — chcielibyśmy, by właśnie ta nauka zaproponowała rozwiązanie. Na co ludzie nauki wzruszają dziś ramionami i mówią: trzeba było słuchać, od 150 lat trąbimy, że to się źle skończy.
Z chęcią weszłabym w ten temat głębiej, ale wróćmy na chwilę do literatury. Czytając „Kwestię ceny” wielokrotnie musiałam odpalać Google’a, by znaleźć znaczenie niektórych specjalistycznych terminów czy uzupełnić wiedzę z różnych dziedzin. Nie obawia się pan, że inni czytelnicy będą mieć mniej cierpliwości i zrażą się „przeintelektualizowaną” treścią albo uznają pana za — przepraszam za wyrażenie — bufona?
Bez przesady, od kiedy wiedza to bufonada? To literatura, nie polityka, nie trzeba chować półki z książkami, bo się elektorat obrazi. Mój elektorat lubi wiedzę, to przecież czytelnicy. A książka powinna być chyba impulsem do poszukiwań, dziś prostszych niż kiedykolwiek. Jeśli piszę o Ajnach, to z samej książki wynika, że to pierwotne syberyjskie ludy, których już nie ma. A jeśli ktoś potrzebuje więcej informacji, zawsze może wpisać hasło w Wikipedię.
To dla mnie również kwestia wiarygodności: jeśli akcja toczy się na statku, a bohaterami są żeglarze, to oni muszą mówić swoim językiem. W narracji mogę to robić inaczej, trochę jaśniej i prościej, ale w dialogach muszę zachować wiarygodność.
Przyznam, że dla mnie, jako osoby niemającej nic wspólnego z żeglarstwem, to były najtrudniejsze fragmenty.
Proszę mi wierzyć, że żargon marynistyczny i tak ograniczyłem do minimum! To po prostu buduje klimat, gdy do drugiego oficera mówi się per Drugi, a nie „panie Tomku”. A na żaglówce „wybierz lewy szot foka” zamiast „weź no pociągnij tę zieloną linkę trochę”.
Dzisiaj każdy ma swój zewnętrzny mózg w kieszeni, możne sprawdzić niezrozumiałe terminy, a przy okazji poszerzyć swoją wiedzę. W tym znaczeniu książka jest jak cebula, tort albo Shrek — ma warstwy. W pierwszej warstwie to powieść przygoda spod szyldu „zabili go i uciekł”: są zwroty akcji, można się na tym zatrzymać i mieć frajdę, rozrywkę. Ale są i kolejne warstwy: można w nich szperać, odnajdywać nitki i pociągać za nie — a to też jest formą przygody.
Skoro już wypłynęliśmy na morze, chciałabym zapytać o kulisy powstawania „Kwestii ceny”. Podobno wyruszył pan w rejs?
Tak, przygotowania do pisania tej powieści to były dwa lata pracy. Między innymi wypłynąłem w rejs z Holandii do USA, statkiem transportującym ładunek stali. To było zupełnie inne przeżycie, niż oglądanie morza i oceanu z pokładu plastikowej wanny, jaką jest żaglówka. Kiedy przeczytałem swój dziennik z tego rejsu, dotarło do mnie, jak wspaniała była to przygoda. Dzięki temu, że udało mi się ją przeżyć, mogłem część tych doświadczeń przelać na strony książki.
Często w ten sposób zbiera pan dokumentację do swoich książek?
Bez przesady, nie zawsze robię to z takich rozmachem, jak rejs po oceanie. Zazwyczaj oznacza to po prostu długie godziny spędzone na lekturze. Zanim zacząłem pisać „Kwestię ceny”, wydawało mi się, że cały wątek naukowy tej historii pójdzie w stronę genetyki. Przeczytałem tuzin książek na ten temat, z których rozumiałem co trzecie słowo, mam setki stron notatek i ostatecznie nic mi się nie przydało, bo wszystko poszło w innym kierunku.
I został pan jak Himilsbach z angielskim?
Trochę tak, a trochę nie: w końcu nigdy nie wiem, kiedy taka wiedza się może przydać. Współczesny pisarz musi być o krok przed czytelnikiem: to nie sztuka zdobyć wiedzę z Wikipedii. Trzeba zdobyć takie informacje czy takie przeżycia, które sprawią, że faktycznie powieść jest bardziej realistyczna.
Z drugiej strony, mówi się, że nie trzeba być jajkiem na patelni, by wiedzieć, czym jest jajecznica. No właśnie, czy był pan na Syberii? Tak się składa, że mam tam trochę rodziny i opisy tej krainy w pana wykonaniu brzmią niemal identycznie z tym, co słyszałam w domu.
To oznacza, że udało mi się dobrze spełnić swoje pisarskie zadanie. Nie będąc jajkiem na patelni, ha! Bardzo się cieszę, że takie odniosła pani wrażenie, choć w rzeczywistości na Syberii jeszcze nigdy nie byłem. Rozmawiałem za to z Pawłem Goźlińskim, który napisał powieść o Bronisławie Piłsudskim i wyjechał na Sachalin, by pójść jego śladami. Spotkałem się z nim, opowiedział mi, pokazał zdjęcia. Sporo opisów Syberii znam też ze „Wzgórza błękitnego snu” Igora Newerly’ego. Z literatury z epoki.
Kołacze mi się w głowie pytanie, które trochę boję się zadać.
Niech pani strzela, jestem gotowy.
Czy ma pan obsesję na punkcie Adriana Zandberga?
(śmiech) Nie mam, choć nie ukrywam, że jestem jego wyborcą. Nie ukrywam tego, że partia Razem odpowiada na moje zapotrzebowanie na lewicę ekonomiczną, a nie tylko światopoglądową. Jestem patriotą i uważam, że aby Polska była dobrze zorganizowana, potrzeba nam silnych instytucji. Wymaga to wszystko też podatków, innego sposobu redystrybucji społecznej... To klątwa historii: każdy, kto mówi o redystrybucji i podatkach, od razu jest postrzegany jako komunista. O Zandbergu nawet moje otoczenie mówi per komunista: „fajny facet, ale przesadza”.
Tymczasem powtarzam i upieram się: w roku 1989 ludzie nie chcieli kapitalizmu, ale socjalizmu bez Moskwy. To, na co byliśmy zapatrzeni: Zachód - był kapitalistycznym światem, ale w socjaldemokratycznym kagańcu, założonym po wojnie, by nie doprowadzić do następnej. Coś tu jednak poszło nie tak. Być może muszą minąć kolejne pokolenia, by Polacy patrzyli na tę kwestię z innej perspektywy. Moim marzeniem jest lewica nie spod szyldu SLD i Palikota, ale będąca wcieleniem Jacka Kuronia. Ergo Zandberg.
No dobrze, ale jak Adrian Zandberg trafił do pańskiej książki?
Trochę z przypadku. Opisywałem bohatera w typie wikinga, przygnębionego drwala i szukałem głupiego grepsu, by czytelnik się uśmiechnął. No i przyszedł mi na myśl Adrian Zandberg: stąd w opisie jednego z bohaterów pojawiają się porównania typu „siedział zgarbiony jak Adrian Zandberg uginający się pod ciężarem cierpień klasy pracującej”. Pierwsi czytelnicy uznali to za zabawne, więc pozwoliłem sobie użyć tych porównań jeszcze kilkukrotnie. Nawet wysłałem książkę do biura poselskiego Adriana Zandebrga z dedykacją.
Wiedziałam, że to pytanie wywoła falę kolejnych, ale nie mogę o to nie spytać: skoro deklaruje się pan jako zagorzały lewicowiec, skąd otwarte poparcie dla Rafała Trzaskowskiego? Nie widzi pan w tym pewnej niekonsekwencji?
Dla mnie to bardzo ciężki wybór, bo uważam, że w Polsce sensowna lewica nie zyska na znaczeniu, jeśli wyborcy lewicowi przy każdych wyborach będą głosować na kogoś innego. Prawica nie ma takich rozterek, ma przynajmniej te żelazne 30 procent. Tutaj też długo myślałem i gdyby nie kandydatura Rafała, to w I turze głosowałbym pewnie na Roberta Biedronia. Ale Trzaskowskiego po prostu znam. I uważam, że to człowiek formatu prezydenckiego. Pierwszą moją emocją, jak okazało się, że kandyduje był żal, że jeśli on wygra, to Warszawa straci fajnego prezydenta.
Trzaskowski to człowiek prezydenckiego formatu, z dystansem do siebie, ale i pewnym elitaryzmem: na Boga, czy nie chcemy, by prezydent był wykształconym gościem, biegle poruszającym się w wielu sferach, który wszędzie się dogada? Mówią o nim „biały Obama”, „polski Trudeau” i to nie jest dalekie od prawdy. Myślę, że jemu łatwiej będzie wznieść się ponad ugrupowanie, z którego pochodzi i którego nigdy nie był najwierniejszym papieżem, niż kandydatom innych opcji.
I zeszliśmy na politykę.
Nie mam z tym najmniejszego problemu. Polityka nie powinna być słowem zakazanym, ani tematem tabu. Kraj urządzają nam ludzie, których wybieramy, nie można się tym nie interesować. Działalność publiczna i polityczna jest super. Trzeba wyjść do ludzi, przekonać ich do swoich poglądów, jeśli mamy pomysł na zmianę świata.
Okej, ale też nie chciałabym panu jakoś tą rozmową zaszkodzić: zaraz znajdzie się ktoś, kto powie, że nie sięgnie po „Kwestię ceny”. Słyszał pan o tym, co wydarzyło się kilka dni temu producentowi gry „Wiedźmin”?
Nie, a co się stało Redom?
CD Projekt Red w ramach wsparcia społeczności LGBT zmieniło swoje logo na tęczowe. Część graczy zaczęła otwarcie bojkotować produkty firmy, powstała fala hejtu i oburzenia.
Debile. Cały Sapkowski to przecież siedem tomów o tym, do czego prowadzi dyskryminacja mniejszości. Brawo CD Projekt, oczywiście im to nie zaszkodzi, ponieważ to globalny gracz: w Polsce może nikt nie kupić tej gry i nie będą mieli z tym problemu. Jestem ich fanem, pozostaję cieszyć się z dobrego towarzystwa, mi też ostatnio ludzie na FB deklarowali, że nigdy nowej książki nie kupią.
A pan nie boi się, że tak otwarcie wyrażane przez pana poglądy polityczne zdziesiątkują grono czytelników?
Czytelniczki i czytelnicy to mądre osoby, przecież czytają. Nie boję się zupełnie. Prędzej myślę czasami, czy to nie zaszkodzi mojej działalności społecznej. Jako sekretarz Unii Literackiej spotykam się politykami, w tym układzie jest dość jasne, że ja ich niespecjalnie lubię i oni mnie też, ale udaje się dogadywać. Oni mnie traktują jako reprezentanta środowiska, ja ich jako urzędników. Wspólnie pracowaliśmy nad paroma sprawami i to z dobrym skutkiem. Trzeba to powiedzieć uczciwie.
Tego oczekuje pan od czytelników? Że nawet jeśli myślą inaczej niż pan, to mimo tych różnic, będą potrafili uczciwie ocenić pańskie książki? To piękna wizja, ale chyba trochę utopijna.
Ale tak właśnie uważam. Żeromski, socjalista i sympatyk PPS-u, pisał tak, że bez jego poglądów w zasadzie nie ma jego literatury.
A propos ministerstwa kultury. Nie trzeba być Sherlockiem, żeby zauważyć kilka subtelnych złośliwości w kierunku Piotra Glińskiego.
W „Bezcennym” pokpiwałem z ówczesnego ministra kultury, Bogdana Zdrojewskiego i nie widzę powodu, dla którego miałbym zastosować taryfę ulgową względem obecnego szefa resortu kultury. Wiedziałem, że główna bohaterka, Zofia Lorentz, która w „Bezcennym” pracowała jako dyrektorka Muzeum Narodowego w Warszawie, w „Kwestii ceny” będzie musiała porzucić tę posadę, by zaangażować się w fabułę drugiej części.
I wykorzystał pan słynną „aferę bananową”, by ją z tego muzeum wyrzucić.
Jak mogłem tego nie wykorzystać? Nie skorzystać z takiego scenariusza, podsuniętego przez samo życie, byłoby wręcz grzechem.
To nie jedyna zmiana u bohaterki, którą zaczął pan w „Kwestii ceny” nazywać „profesorką Lorentz”.
Żeby było jasne: mój feminizm, jak zresztą wielu z nas — jest nabyty. Pochodzę z tradycyjnej rodziny i do feminizmu każdego dnia wychowują mnie żona i córka.
W „Bezcennym” Zofia Lorentz była jeszcze „panią profesor”. Skąd ten nagły ukłon w stronę feminatywów?
Po prostu moja świadomość też się zmienia. Dziś już rozumiem, dlaczego to jest ważne. Jestem też wielkim fanem plastyczności języka. Paradoksalnie, do feminatywów przekonała mnie maryjna litania sprzed 200 lat. Skoro dwa wieki temu można się było modlić do pocieszycielki, zbawicielki i mędrczyni, to dziś możemy mieć profesorkę i historyczkę sztuki.
Feminizm to kolejna kwestia, za którą można zarobić dziś bana u części społeczeństwa.
Jestem przyzwyczajony do roli wroga publicznego: po „mojej” stronie wielu wyciąga, że jestem symetrystą, że mówiłem, że Dudzie trzeba dać szansę, że obraziłem prezydenta Komorowskiego na paszportach „Polityki” i od tego zaczął się triumfalny pochód PiS, a „Uwikłanie” to pisowska książka o układach. Z drugiej strony wiadomo: wyzwiska od Żydów i pedałów pojawiają się regularne.
Sprawdza pan folder „Inne” w Messengerze? Czasami można się z niego dowiedzieć ciekawych rzeczy o sobie.
Nie. Chętnie udzielam się w komentarzach, ale nie jestem fanem mediów społecznościowych. Traktuję to jako rodzaj tablicy ogłoszeniowej. Faktycznie zdarza się, że jak robię i piszę coś bardziej politycznego, to pojawiają się osoby, które mówią, że będą zwracać moje książki. Ale pociesza mnie fakt, że wtedy zwykle pojawiają się też inni, którzy proponują, że je przyjmą, odkupią i opłacą koszty przesyłki. Mam za sobą czytelniczki i czytelników. Są też głosy: „Pisarze do piór”, ale ludzie nawet nie wiedzą, kogo cytują; to narracja czasów słusznie minionych, komunistycznych.
To na koniec zadam pana ulubione pytanie.
O nie, chyba wiem, o które chodzi…
Nie wywinie się pan: kiedy kolejna odsłona przygód Szackiego?
(westchnienie) Ciągle nie planuję, ale też nie mówię, że mi się to nie zmieni.
Brzmi pan teraz jak pewien skompromitowany biskup z filmu braci Sekielskich. „Nie mówię tak, i nie mówię nie”.
No hej, tylko bez takich porównań. Nie planuję nie dlatego, że nie lubię Szackiego, ale dlatego, że bardzo niechętnie wracałbym dziś do formuły klasycznego kryminału. Mógłbym napisać intymny, kameralny dramat obyczajowy o byłym prokuratorze próbującym się odnaleźć we współczesnym świecie, ale nie jestem pewien, czy Czytelnicy tego oczekują. Ale jak mówiłem — trzeba być krok przed Czytelnikiem. Może właśnie tego dziś oczekują…?
*Zdjęcie główne: Karolina Zajączkowska/W.A.B.