REKLAMA

"Ant-Man i Osa: Kwantomania" miał być najważniejszym filmem MCU od czasu "Końca gry". Sprawdziłem, czy się udało

Kevin Feige - głowa Kinowego Uniwersum Marvela - w wywiadach poprzedzających premierę filmu "Ant-Man i Osa: Kwantomania" otwarcie zapowiedział, że będzie to najważniejsza odsłona uniwersum od czasu "Avengers: Koniec gry". Ten początek 5. fazy miał przecież oficjalnie wprowadzić wariant poznanego w "Lokim" Kanga - Zdobywcę, czyli głównego antagonistę Sagi Multiwersum. Czy nowy film Peytona Reeda zaserwował superbohaterskiemu cyklowi potężny wstrząs?

ant man osa kwantomania recenzja opinie kang mcu
REKLAMA

Dołącz do Disney+ i zacznij oglądać głośne filmy i seriale.

Nie oszukujmy się - to nie filmów o Scotcie Langu fani MCU wyczekują w największych emocjach. Doskonałą tego ilustracją są wyniki box office obu solowych opowieści o jego przygodach: solidne, lecz dalekie od sum, które potrafią wycisnąć z widzów ulubieńcy publiczności. Jasne - uwielbiany Paul Rudd z pewnością zachęca do wizyty w kinie, dotychczas jednak fabuły kolejnych filmów uniwersum raczej nie budowały dla jego postaci gruntu pod występ o znaczeniu porównywalnym do najważniejszych członków Avengers.

"Ant-Man i Osa: Kwantomania" miał być obrazem, który to zmieni - nada Langowi znaczenia i umocni rangę na tle pozostałych herosów, a przy okazji stanie się też prawdziwym przełomem w Sadze Multiwersum. W wielu wywiadach padały stwierdzenia jakoby, "Ant-Man 3" miał rozpocząć wprowadzanie do wielkiej kulminacji, którą zobaczymy w obrazie "Avengers: The Kang Dynasty". I przedstawić widzom głównego antagonistę, czyli wariant zaprezentowanej w serialu "Loki" postaci: Kanga. Uspokajam: obietnic dotrzymano. Niestety, dziełu Peytona Reeda sporo brakuje, by naprawdę wyróżnić się na tle realizowanych po "Końcu gry" produkcji Marvela.

REKLAMA

Ant-Man i Osa: Kwantomania - recenzja filmu MCU

Ant-Man i Osa: Kwantomania

Po wydarzeniach z "Końca gry", Scottowi i jego córce, Cassie (Kathryn Newton), przydałoby się trochę wspólnych przygód, które pozwoliłyby przepracować rozłąkę i wzmocnić więzy. Nic z tego: choć za sprawą naukowych eksperymentów genialnej dziewczyny bohaterowie - wraz z Hankiem Pymem (Michael Douglas), Janet van Dyne (Michele Pfeiffer) i, rzecz jasna, Hope (Evangeline Lilly) - zostają wspólnie wessani do Wymiaru Kwantowego, nie będzie im dane uniknąć rozłąki. W nowej, dziwacznej rzeczywistości spotkają kogoś, kto potrzebuje ich pomocy, by się z niej wydostać - rzecz w tym, że Kang Zdobywca (fenomenalny Jonathan Majors, zostawiający resztę gwiazdorskiej obsady daleko w tyle) nie jest osobą, której powinno się umożliwić opuszczenie tego kwantowego więzienia.

Osobiście chętniej łyknąłbym nowego Ant-Mana w formie kameralnej, przyziemnej i rozszerzającej zabawę rozmiarami do granic kuriozum formie - wymarzyłem sobie historię, której rdzeniem będą problemy w docieraniu się ojca z córką. Szkoda, że tego nie zostałem, muszę jednak uczciwie przyznać, że relacja Scotta z Cassie nie została tu potraktowana po macoszemu. Z ich interakcji wykwita kilka historii, skutków międzypokoleniowych starć, błędów i, rzecz jasna, miłości - niestety, nie mogę oprzeć się wrażeniu, że ostatecznie żadna z nich nie miała szansy wybrzmieć, jakkolwiek kilkakrotnie podgrzały serduszko. Scenarzyści powinni byli dać ojcu i córce znacznie więcej wspólnego czasu.

Poza tym, cóż, "Ant-Man i Osa 3" niemal fetyszyzuje narracyjne klisze, a z drugiej strony - paradoksalnie - zadziwiająco wiele czułej uwagi poświęca budowaniu tego dziwacznego, kwantowego świata. Ten bywa naprawdę interesujący, groteskowy w sposób atrakcyjny i adekwatny (uwielbiam tamtejszą faunę!), niestety - wiele traci na skutek kulejącego momentami CGI.

Zdziwiło mnie zepchnięcie Hope - heroiny, przypomnę, tytułowej - na dalszy, znacznie dalszy plan. Inna sprawa, że Hank i Janet też zostają sprowadzeni do zastanawiająco drobnych ról, choć czasu ekranowego dostali niemało. Na całe szczęście nowy "Ant-Man" nadrabia antagonistami - a tego o filmach MCU często się nie mówi. Swoją grą Majors uczynił Kanga pełnowymiarowym, skomplikowanym charakterologicznie przeciwnikiem, nie zaś kolejnym, szablonowym złolem. Kontrapunktuje z nim komiczny (w dobrym tego słowa znaczeniu) MODOK, który wspaniale podkręca tę abstrakcyjną atmosferę kwantowego wymiaru. Sceny z jego udziałem należą do najzabawniejszych w filmie.

REKLAMA

"Ant-man i Osa Kwantomania" to kolejny przypadek przyzwoitej, jakościowej rozrywki, która jednak nie potrafi zamaskować przed widzem prawdziwego oblicza: kolejnego przypadku "wstępu do czegoś większego".

Niezależnie od tego, jak dobrze mogę się na nich bawić - głównie za sprawą lubianych bohaterów, znakomitej obsady i kilku atrakcyjnych wątków - od pewnego czasu filmy MCU raz za razem pozostawiają mnie z poczuciem déjà vu. Kurczowe trzymanie się bezpiecznej, sprawdzonej, ale i wymęczonej do bólu formuły sprawiło, że nie mam już ochoty pozwalać im dłużej się oszukiwać.

Nowe postacie, nowy setting, nowa stawka - nic z tego, to tylko pozory, w gruncie rzeczy wiemy, jak potoczy się ta historia. I wiemy, że nic przełomowego nie wydarzy się w tym rozdziale opowieści o multiwersum, bo to tylko kolejna z wielu cegiełek prowadzących do kulminacji - a na nie (bo finałów też będzie więcej, niż jeden) przyjdzie nam jeszcze poczekać do 2025 i 2026 roku. To były naprawdę przyjemne dwie godziny na sali kinowej, a mimo tego każdy kolejny film uniwersum doprowadza mnie do podobnych wniosków: tu potrzeba zmian. Wiem, że rewolucja nie wchodzi w grę, ale może ktoś z decydentów mógłby wykazać się odrobiną odwagi? To może być ostatni dzwonek, zanim zmęczona widownia powie: pas.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA