Matthew Vaughn jako reżyser ma w swoim portfolio zdecydowanie więcej artystycznych sukcesów, niż porażek. Co więcej, nawet jeśli któreś z jego dzieł niespecjalnie przypadło do gustu mediom, ostatecznie i tak zostało relatywnie ciepło przyjęte przez widownię - jak dwa ostatnie filmy z uniwersum „Kingsman”. „Argylle. Tajny szpieg” to film, który może podzielić los poprzedników - choć nie sposób nazwać go „dobrym”, może zapewnić szerszej widowni trochę frajdy. Mnie zapewnił; szkoda, że tak niewiele.
OCENA
„Argylle. Tajny szpieg” to nowa szpiegowska komedia akcji napisana przez Jasona Fuchsa, a wyreżyserowana przez Matthew Vaughna - twórcy słynącego z cenionych produkcji pokroju „Gwiezdny pył”, „Kick-Ass”, „X-Men: Pierwsza klasa” czy „Kingsman: Tajne służby”. Najnowsze dzieło twórcy ma zresztą wiele wspólnego ze wspomnianym cyklem o agentach - m.in. gwiazdorską obsadę (część nazwisk nawet się powtarza), komiksowy nerw, umiłowanie do absolutnie przerysowanych, nieprawdopodobnych, ale wizualnie satysfakcjonujących sekwencji walk, humor (również czarny) i ogrom lepszych czy gorszych fabularnych wolt. Tym razem jednak nie mamy do czynienia z filmem bazującym na serii powieści graficznych, a adaptacją powieści. To znaczy: jednej z całego cyklu. I to nie pierwszej, a... czwartej.
Książka autorstwa Elly Conway (tak, dokładnie tak nazywa się również główna bohaterka, grana przez Bryce Dallas Howard pisarka), którą możecie kupić w księgarniach, jest jednym z kluczowych elementów fabuły tej produkcji. Jak informuje wydawca Insignis: film „Argylle” opowiada m.in. właśnie o tej książce i o tym, jak to się stało, że ściągnęła ona na autorkę śmiertelne niebezpieczeństwo. Tego, o czym jest powieść, nie dowiemy się z produkcji: jej treść to brakujący element układanki, dzięki któremu odbierze się ją na innym poziomie. Podobno. „Tajny szpieg” ma być natomiast adaptacją czwartej powieści, która... nie została jeszcze wydana. Kim zatem jest autorka? Fanowskie teorie sugerowały nawet Taylor Swift (co, rzecz jasna, nie jest prawdą), jednak w gruncie rzeczy to po prostu jakiś anonimowy twórca lub twórczyni piszący właśnie pod tym pseudonimem, a cały zabieg to element meta-zabawy i marketingowej strategii. Szczegóły poznamy zapewne wkrótce.
No dobra, a o czym opowiada film Vaughna? Krótko i treściwie, bo twistów fabularnych jest tu naprawdę sporo: oto samotna i poczytna autorka powieści szpiegowskich zostaje wplątana w niebezpieczną intrygę. Okazuje się, że fabuła jej najnowszej książki odzwierciedla wydarzenia z prawdziwego świata. Teraz pewna organizacja chce wydobyć od Elly bezcenne informacje, a jedyną osobą, która wydaje się chcieć jej pomóc, jest pewien odbiegający od powszechnych wyobrażeń szpieg (Sam Rockwell). Pytanie brzmi: czy pisarka na pewno może mu zaufać? Czy może zaufać komukolwiek?
Czytaj więcej o filmach na łamach Spider's Web:
Argylle. Tajny szpieg - recenzja filmu
Matthew Vaughn opisywał „Argylle” jako swoją odę do thrillerów akcji z lat 80. („Szklana pułapka” czy „Zabójcza broń”). Rzecz w tym, że... to nieprawda. „Tajny szpieg” nie ma nic wspólnego ze wspomnianymi obrazami - przeciwnie, zdaje się wręcz od nich odcinać. Przykładem tego typu listu miłosnego, o którym mówił reżyser, jest na przykład serial „Reacher”, który nie pozostawia najmniejszych wątpliwości co do swojej tożsamości, ale nie przekracza pewnych granic pozwalając czerpać frajdę z seansu. Niestety, „Argylle” z aktu na akt szarżuje coraz bardziej, aż wreszcie przegina i łapie zadyszkę, a widz czuje się zmęczony i zdegustowany. Formą, stylem i tematyką produkcja jest bardzo zbliżona do znacznie lepszej serii „Kingsman” - jest jak jej młodszy, upierdliwy, przerysowany do granic absurdu brat. Zanim jednak wypomnicie mi, że przecież „Kingsman” to również filmy przejaskrawione i absurdalne, dodam: owszem, ale nie do skrajności. Odrobina kiczu, niedorzeczności i przegięcia to cechy typowe dla tej konwencji, muszą jednak pozwolić sympatyzować z bohaterami i troszczyć się o ich losy, poczuć odrobinę napięcia, podsunąć jakąś stawkę. Niestety, oglądając „Argylle” ma się wszystko gdzieś.
Owszem, pierwszy akt obrazu składa bezczelną obietnicę pysznej zabawy - zgrabnej parodii staroszkolnych powieści czy filmów szpiegowskich, z których czule zadrwi na dwa różne sposoby. Pierwszy, na płaszczyźnie wizualizacji powieści głównej bohaterki, do oporu podkręca wszystkie gatunkowe motywy i tropy, by podrzeć z nich łacha. Drugi, na płaszczyźnie „życiowej”, zderza je z mniej atrakcyjną, bardziej wiarygodną szarą rzeczywistością. Ostatecznie jednak okazuje się, że „Argylle” w całości jest dokładnie tym, z czego się śmieje - „rzeczywistość” z jakiegoś powodu okazuje się tu momentami jeszcze bardziej niedorzeczna, a to, co momentami widzimy na ekranie, zaczyna wprawiać w znużenie i niezręczność. A chyba nie to powinniśmy czuć oglądając... liczne sekwencje akcji. Po co wytykać pewne klisze i nonsensy, by później samemu w tak niezręczny sposób się w nich zagrzebać?
Jasne, są momenty, w których Vaughn zdjął nogę z hamulca i docisnął gaz tak mocno, że na mojej twarzy pojawiał się uśmiech (podczas sceny z jazdą na łyżwach nie byłem pewny, czy zaraz eksploduję z zażenowania, czy zachwytu). Trochę takich perełek tu znajdziemy - estetycznie dopieszczonych, kompletnie szalonych (taniec-strzelanina w objęciach kolorowego dymu - perełka). Zawsze doceniam taką brawurę, choć fakt, że Vaughn musiał swój obraz wykastrować, by ten nie otrzymał kategorii wiekowej R, da się odczuć.
Tak wiele tu efekciarstwa, a tak niewiele wrażeń! Niestety, powyższe słodkie chwile i udział fantastycznej obsady to zdecydowanie za mało. Vaughn nie poradził sobie z tą formą pastiszu; nic z niego nie wynika, do niczego nie zmierza i, co najgorsze, nie sprawia frajdy. Im bliżej końca, tym łatwiej poczuć zmęczenie, a obojętność względem absolutnie nieśmiertelnych postaci (i kolejnych wolt fabularnych, które szybko przestają generować jakiekolwiek emocje) staje się naprawdę uciążliwa. Obawiam się, że mamy do czynienia z jednym z najsłabszych obrazów w karierze Londyńczyka.