Doskonale rozumiem twórców gier niskobudżetowych. W końcu nie pragną wystrzałowej grafiki, ani wysublimowanej ścieżki dźwiękowej. Liczy się dobry scenariusz oraz w miarę przyzwoity interfejs, aby grywalność sięgała zenitu. Niestety, twórcy gry Aurora: The Secret Within mieli jedynie szczere chęci na stworzenie dobrego produktu. Blumial Studios wypuściło bowiem na rynek niechlujny i chaotyczny bubel XXI wieku.
Akcja gry rozgrywa się w 1950 roku w małym miasteczku Roswell w Stanach Zjednoczonych. John Pileggi jest prywatnym detektywem, który popadł w poważne finansowe problemy. Mimo to postanawia charytatywnie zbadać sprawę zaginionego farmera, która na początku wydaje się być prosta jak bułka z masłem. Wkrótce okazuje się, że zniknięcie jest ściśle powiązane z rzekomym rozbiciem się statku kosmicznego niedaleko pola rolnika. Czy to kosmici porwali prostego człowieka, czy może rząd amerykański próbuje za wszelką cenę ukryć coś przed oczami zwykłych obywateli? Pileggi rusza do akcji!
Twórcy Aurory postanowili zaserwować nam grę, która by zgrabnie łączyła kryminał z elementami science fiction. I na samym początku odczuwamy klimat starych filmów noir połączonych z klasycznym obrazem śledczego, nie opuszczającego biura bez lupy i kapelusza. Autorzy jednak oddalają się od tego pomysłu i tworzą sensację o podłożu politycznym. To nie Raport pelikana, żeby udowadniać jakieś niestworzone rządowe konspiracje tak typowe dla amerykańskiej mentalności. Dzięki temu, traci się klimat, zainteresowanie intrygą oraz dalszą chęć rozgrywania poszczególnych etapów.
A państwo z Blumial Studios próbują uatrakcyjnić fabułę, dzięki jednemu podstawowemu czynnikowi - nieliniowości scenariusza. Zgodnie z informacją na odwrocie pudełka, grę można ukończyć na kilka sposobów. Jest to jak najbardziej możliwe, ale nie uwzględnili, że jest to możliwe do zrealizowania w różnych odstępach czasowych. Możemy, na przykład, zakończyć zabawę już po pierwszych minutach, jeśli trzykrotnie będziemy próbowali wejść do biura szeryfa. Gdy to zrobimy, zostaniemy aresztowani, a chwilę później automatycznie przeniesieni do menu głównego. I na tym przede wszystkim polega swoboda historii. A szkoda, bo można było ten element znacznie rozbudować. Cała nadzieja tkwi więc w zagadkach. Niestety, "multum ciekawych łamigłówek" tu nie zobaczymy. Jedyną trudniejszą, ale w miarę logiczną szaradą jest odnalezienie ukrytej biżuterii w domu, do którego się włamano. Reszta jest albo zbyt prosta i oczywista albo zbyt naciągana, aby mogła znaleźć miejsce w dobrej przygodówce.
Poważniejsze problemy można mieć natomiast z interfejsem. Nie zostajemy wprowadzani do sposobu rozgrywki, gdyż point'n'click jest systemem na tyle intuicyjnym, że bez najmniejszego problemu można z niego korzystać od razu po uruchomieniu aplikacji. Natomiast autorzy odrobinę go urozmaicili, co wpływa na niekorzyść produktu. Po pierwsze, po jednorazowym kontakcie z przedmiotem lub osobą, dalsze zawiadomienia o interakcji nie są wyświetlane. Czyni to rozgrywkę z jednej strony trudniejszą, ale z drugiej sprawia wrażenie błędu silnika. W jaki sposób mamy rozpoznać czy zabrana rzecz przyda nam się do czegokolwiek? Podobnie jest z przeprowadzanymi rozmowami. Po zakończeniu dialogu nie możemy go powtórzyć czy dowiedzieć się innych informacji. Co więcej, w inwentarzu znajdziemy przyrząd do badania elementów znajdujących się w "kieszeni" głównego bohatera. Niestety, gdy przeciągamy ikonę na przedmiot, nic się nie dzieje. Gdy natomiast czynimy odwrotnie, wszystko działa jak należy. Tego typu akcja powinna działać w obie strony. Przez to, zamiast relaksu mamy irytację.
Graficznie Aurora stoi na bardzo niskim poziomie. Gra jest przygodówką z widokiem FPP bez możliwości swobodnego poruszania się po lokalizacji, więc wypadałoby wszystko dokładnie dopracować. Niestety, całkiem porządnie wyglądające wnętrza można skonfrontować z ubogimi i brzydkimi plenerami. Rozumiem, że jest to pozycja niskobudżetowa, ale oprawa wizualna w Barrow Hill przedstawiała się o niebo lepiej. Blumial nie zadbało o szczegóły i skupiło się jedynie na częściach elementarnych. Może tym powodem były problemy finansowe albo po prostu brak talentu i odpowiedniego zaangażowania. Widać to bowiem w animacjach postaci. Są one szczątkowe i występują w równomiernym odstępie czasowym nawet jeśli dialog przeprowadzany nie jest. To nie wszystko. Gdy jacyś ludzie na ekranie się poruszają, to wokół ich głów widnieje dziwaczny wielki kwadrat, zapewne artefakt. Na deser wystąpiło jeszcze parę denerwujących błędów krytycznych, które nie były winą sprzętu recenzenta.
Nie mogę się przyczepić do lektorów wypowiadających swoje role, gdyż ich po prostu nie ma. Cały przebieg rozmowy czytamy na dole ekranu. Oczywiście jest to plus, dla osób chcących zwalczać analfabetyzm u dzieci i młodzieży, ale nie dodaje grze ani krzty atrakcyjności. Przesyt lekturą sprawia, że szybko się nudzimy. I nie pomaga nam nawet ścieżka dźwiękowa. Muzyka jest sztuczna i przypomina marną imitację barowego jazzu, a dźwięki otoczenia są zapętlonymi parosekundowymi plikami, które potęgują uczucie nienaturalności.
Edycja polska wypada w miarę dobrze. Pudełko DVD zawiera płytę CD, krótką instrukcję oraz ulotkę reklamującą partnerów IQ Publishing. Największy grzech popełnił jednak tłumacz, który wykonał swoją pracę niestarannie. Im dalej brniemy, tym gorsze wykonanie możemy zauważyć. Momentami zdania są zbyt ogólnikowe i nie wyjaśniają dokładnie, o co chodzi. Natomiast popełnienie błędów merytorycznych w translacji jest karygodne. Wchodząc do włamanego domu, spotykamy policjanta mówiącego, co zostało skradzione i wspomina też o braku kieliszków. Jako poważni detektywi wchodzimy do pomieszczenia chcąc zanalizować sprawę. Schylamy się patrząc na podłogę, a Pileggi zastanawia się czemu nie ma na niej kieliszków. Wyglądamy przez okno, a za nim kawałki rozbitego szkła. Wracamy z powrotem do funkcjonariusza, a nasz bohater mówi, że coś jest nie tak, bo widział kieliszki leżące na zewnątrz, a nie wewnątrz. Panowie! Jaki profesjonalny tłumacz myli słowo "glass" z kieliszkami? Może to wina angielskiego oryginału (nie jestem w stanie potwierdzić, gdyż polska wersja nie obejmuje zmiany języka gry), ale czy nie warto sprawdzać takich rzeczy? Niektórzy najprawdopodobniej przez pół godziny staliby w miejscu szukając tych sławetnych kieliszków. Disgrace!
Aurora: The Secret Within to jeden z najgorszych produktów, w jaki kiedykolwiek grałem. Blumial wydało grę niedopracowaną i prawdopodobnie zrobioną w pośpiechu. Marna grafika, denerwująca muzyka, nudna historia oraz irytujący interfejs - to wszystko wpływa na niekorzyść produkcji. Nie potrafię znaleźć jednej i w miarę logicznej zalety, która mogłaby przyciągnąć fanów gatunku. Nawet większość zagadek jest wprowadzona na siłę. Mogę was jedynie ostrzec - trzymajcie się od Aurory z daleka. Stracicie nie tylko ciężko zarobione pieniądze, ale i dobry humor, kiedy będziecie próbowali rozgryźć historię o latającym talerzu.