„Venom 3: Ostatni taniec” to (podobno) ostatnie spotkanie z parą przyjaciół, których ma dzielić wszystko, a łączyć jeszcze więcej. To godne pożegnanie z trylogią i jednocześnie niezbyt dobry film. Jak to możliwe?
OCENA
Choć filmowy „Venom” jest z nami już 6 lat, to nie udało mu się ani razu zrobić filmu, po którym wyszedłbym z kina i powiedział: „to było kino”. Zdarzało mi się co prawda zaśmiać, wzruszyć lub złapać za portfel, ale nie jest to do końca to, czego moglibyśmy oczekiwać nawet po superbohaterskiej pulpie. „Venomowi” udało się jednak skutecznie skłócić ze sobą widzów i krytyków. Ci drudzy bardzo chętnie wieszali na filmach psy, natomiast widzowie podchodzili do Eddie'ego Brocka i jego kosmicznego przyjaciela z entuzjazmem.
Odpowiedź na pytanie, dlaczego krytycy aż tak bardzo rozminęli się z widzami, nie jest może i tematem tego tekstu, ale „Venom 3: Ostatni taniec” całkiem dobrze pokazuje, dlaczego rozbieżności są tak duże.
Venom 3: Ostatni taniec – recenzja
Tym razem tytułowy bohater i jego ludzki partner będą musieli stawić czoła wysłannikom Knulla. To dawne, bardzo potężne bóstwo stworzyło symbionty, a następnie zostało przez nie uwięzione. Wściekły i pewnie znudzony bóg może uwolnić się za pomocą tajemniczego Kodeksu i tak się składa, że ten jest „umieszczony” w ciele Brocka i Venoma. Widać go jednak tylko wtedy, gdy bestia ujawni się w swojej pełnej, kultowej postaci. Ten wygodny z perspektywy oszczędności na CGI pomysł okazuje się wcale nie taki głupi, bo dzięki temu znacznie więcej czasu Brock i symbiont po prostu ze sobą gadają.
„Venom 3: Ostatni taniec” to przede wszystkim opowieść o ich przyjaźni. Stawka tu jest bardzo wysoka, bo dopóki Venom żyje, dopóty Knull będzie stanowił zagrożenie dla Ziemi. Dlatego tym mocniej wybrzmiewa tu bardzo osobisty ton filmu.
Film opakowano w drogę, akcję i zaskakująco dużą liczbę bohaterów drugoplanowych.
Żeby zmieścić ich wszystkich w prawie dwugodzinnym filmie, produkcja pędzi na złamanie karku. Przestojów w zasadzie nie ma i pewnie nie byłby to problem, gdyby nie fakt, że szybko okazuje się, iż reżyserka Kelly Marcel postawiła sobie za cel wypakowanie filmu niewiele wnoszącymi scenami, które mają pokazać fanom całe spektrum zdolności symbionta. Przy odrobinie dobrej woli można powiedzieć, że chodzi o nieskrepowany humor, z którego znana jest seria, ale to nie do końca prawda. Chodzi o coś znacznie ważniejszego – o dostarczenie fanom rozrywki wedle zasady, że wszystkiego musi być więcej i że wszystko musi być mocniej.
I to działa. Bo choć fabuła jest mocno pretekstowa, sceny akcji są w najlepszym razie poprawne, to trudno nie cieszyć się z wielkiej, głupawej rozpierduchy i z gwałtownego powiększenia skali filmowego świata. Tak, to ciągle jedynie fanserwis i to taki raczej niskich lotów, ale trudno mi poddać go ostrej krytyce z poziomu recenzenckiej wyższości, skoro sam dałem się tej dzikiej zabawie wciągnąć.
Twórcy w 3. części po prostu zrzucili maski.
Przestali udawać, że chodzi o coś więcej niż rozpierduchę, tanie efekty w dużej ilości i proste zabiegi, które mają złapać za serducho. Twórcy stosują tak wyświechtane zabiegi formalne (jak na przykład wzruszające montaże ze zdecydowanie zbyt ckliwą muzyką), że trudno uwierzyć, że robią to nieświadomie. Oni po prostu na tym etapie mają to gdzieś i bawią się swoim bohaterem, tworząc z niego coś na kształt parodii samego siebie, a już na pewno parodii superbohaterskiego kina akcji.
Dla osób, które powiedzą, że „Venom” wygląda trochę, jak produkcja z zaginionej przed laty kasety VHS, mam dwie wiadomości: dobrą i złą. Zła jest taka, że wielkiej poprawy w tym filmie nie ma i jeśli komuś się to nie podoba, nie ma czego szukać w kinie. Dla wszystkich, którzy uwielbiają tę kiczowatą rozrywkę i bezpretensjonalną akcję, jest wiadomość dobra – dostaniecie jeszcze więcej tego samego, za co polubiliście serię. I nie kłóćcie się już.
Więcej o Venomie przeczytacie na łamach Spider's Web: