REKLAMA

Bajka o piwnym raju

Dzień dzisiejszy zaczął mi się wyjątkowo ponuro. Oto bowiem z pięknego, pięknego snu wyrwała mnie wpieniająca melodyjka budzika. Aż przez moment zastanawiałem się czy nie olać wszystkiego, pozostać w łóżku, zasnąć i kontynuować przerwaną w kulminacyjnym momencie fabułę. Ale zgramoliłem się z wyra, ubrałem, umyłem, z grubsza upodobniłem do człowieka, założyłem kurtkę i wio na autobus.

Rozrywka Blog
REKLAMA

Dzisiejszy bowiem dzień oznaczał dla wielu uczniów mojej szkoły kuszącą sposobność uniknięcia zajęć lekcyjnych; oto bowiem dzień edukacyjnej wycieczki do elektrowni i kopalni węgla w Bełchatowie. Wycieczka nudna, jak to wycieczki edukacyjne mają w swoim zwyczaju bywać. Na szczęście wszystkim dopisywał humor, nauczycielom-opiekunom również. Z takich to względów można było leżeć w przestronnym autokarze z kopytami wywalonymi gdzie popadnie, spać, jeść, nudzić się i nikt nie zgłaszał protestów. Ot, wyluzowana, znudzona młodzież w wycieczkowym autokarze z opiekunami, których za wiele nie obchodziło.

REKLAMA

A po wycieczce kilka dziewczyn zapragnęło zaciągnąć nas do knajpki o jakiejś niedźwięcznej nazwie, aby zakosztować bananowego piwa. Taki był plan - "napijemy się bananowego piwa". Większość z Was pewnie nie jest przekonana do tak zwanych piw smakowych, ale cóż. Wczoraj wszyscy twierdzili, że jasne, że idziemy. Dziś część twierdziła, że nie idą, bo nie mają kasy, czasu lub ochoty. Gdy autokar zbliżał się już do miejsca, z którego wyruszył pierwotnie, to jest wracaliśmy do domu, pozostała część stwierdziła, że w zasadzie są głodni i wolą iść na pizzę. Ja pozostałem w obojętnym niezdecydowaniu co będę jeszcze dziś robił. I tak liczba potencjalnych klientów knajpki o niedźwięcznej nazwie zmalała do dwóch osób, które na tenże plan wpadły.

Ale miałem ze sobą swego kumpla, który piwo lubi. I gdy w niewiedzy swej podążał już szlakiem głodnych, czym prędzej nawróciłem go na właściwy nam szlak spragnionych. Szybkim krokiem ledwie dogoniliśmy dziewczyny, które podążały już w stronę lokalu. A jak ich dogoniliśmy, to, rany!, one pędziły jak na skrzydłach i w życiu nie przypuszczałbym, że te dziewuszki potrafią tak gnać. Bo tylko z jakichś humorystycznych chyba względów wysiedliśmy z autokaru mniej więcej kilometr drogi od lokalu, w który mieściła się knajpka o niedźwięcznej nazwie.

Ale, rany! O rany! One wiedziały po co biec! Człowiek taki jak ja, wychowany w Polsce, na wsi w środowisku przeciętnych rodzin, picie piwa kojarzy raczej z zarośniętym gościem z wąchem, stojącym pod sklepem monopolowym zawsze z butelką Żubra, Tatry, Żywca lub Warki w ręku. I, nie zrozumcie mnie źle, ja nie mam przez to jakiegoś wstrętu do piwa. Lubię sobie wypić. Z czasem wyrobiłem sobie również smak i piwa o nazwie Żubr, Tatra, Żywiec lub Warka tykam się tylko w ostatecznej ostateczności. I piję Carlsbergi, gdy tych zabraknie - niechże dołożę te kilka groszy do Heinekena. Wiem, że to takie piwa, które pije się z etykietką do przodu, aby wszyscy mogli widzieć, jaki jestem trendy i jazzy. Ale tylko takie dostępne w spożywczym mi smakują.

A do czego dążę? Otóż, wchodzimy do lokalu o niedźwięcznej nazwie. Lokal urządzony w stylu rzekłbym, rycerskim i dość ekskluzywnym. Stoły z grubych desek, ściany z czerwonych cegieł, jakieś kraty, stylowe drzwi, miecze, skóry, hełmy i tarcze na ścianach. Beczułki, beczuszki, słoiczki z przyprawami z drewnianymi czopkami, jakieś czosnki na ścianach i różne cuda. Schludnie, elegancko, dość rekwizytorsko i stylowo. Pachniało ekskluzywnością. I nigdzie nie widziałem, namazanego markerem cennika z nazwą Żywca, Warki, Tatry czy Stronga. Koleżanka przyniosła kartę piw, oprawioną w skórowane okładki. Między okładkami, gruby papier, a na nim edukacyjny wstęp o historii piwa, a dopiero potem właściwy cennik.

A tam cuda na kiju. Tam też nie było Żywca, Warki ani Stronga. Tam była cała gama piw smakowych, było piwo ciemne, piwo jasne, piwo bez bąbelków; gęste, jęczmienne, pożywne. I drogie. Ale raz się żyje. Na początek wybrałem ciemne piwo, kumpel jakieś tam malinowe czy poziomkowe, koleżanki zgodnie z planem bananowe. Moje ciemne piwo było ciemne. Jak smoła. Nie był to co prawda słynny Guiness, ale… smak był nieziemski! Bananowe i poziomkowe piwa były autentycznymi bananowymi i poziomkowymi piwami. Nie żadną tam Warką z dolewką naparstka soku, który osadza się na dnie w kuflu. O tym nie było mowy. Po osuszeniu kufla, miałem co prawda pewne zakłócenia z właściwym zogniskowaniem wzroku, bo wynagrodzeniem za cenę napoju był nie tylko niebiański smak, ale też duża ilość koni (od 8-10%). Piwo wypiłem, autobus do domu mi uciekał, ale stwierdziłem, że w zasadzie nigdzie mi się nie spieszy. Jedna z koleżanek nas zostawiła, pozostała nas trójka zamówiła sobie po kolejnym.

Tym razem wziąłem zielone piwo irlandzkie. I to być może nie miało jakiegoś szczególnie oryginalnego smaku pomimo zawartości wyciągu z sosny irlandzkiej, ale nadrabiało to wszystko pięknym, klarownym, jednolitym zielonym kolorkiem. Kolega i koleżanka miały piwo wiśniowe, które konsystencją i barwą przypominało wiśniowe wino. I pijąc to drugie piwo, wlewając w siebie niewiarygodne połączenie wysokiej mocy rzędu 10% i rajskiego smaku, czułem się coraz szczęśliwszy, szczęśliwszy, szczęśliwszy…

W knajpce o niedźwięcznej nazwie roztkliwialiśmy się nad sobą, narzekaliśmy na nauczycieli, śmialiśmy się i żartowaliśmy. I nigdy nie roztkliwiałem się nad sobą, nie narzekałem na nauczycieli, nie śmiałem się i nie żartowałem w takim stanie upojnej błogości. Potem się rozeszliśmy do domów. A gdy dotarłem do domu ułożyłem sobie playlistę z oryginału i coverów "House of the Rising Sun" Rolling Stonesów. Zapętliłem w kółko i śpiewałem razem z Mickiem Jaggerem i mniej lub bardziej fałszującymi wykonawcami coverów. I myślałem "Boże, Boże, jestem w niebie!". Zupełnie jakby rycerski lokal o niedźwięcznej nazwie miał dystrybutory podłączone do rajskich browarów. Gdybym miał gitarę, zamiast pisania niniejszego tekstu układałbym piosenkę o piwie, aby ją potem do rana śpiewać. To nie był zwykły stan upojenia alkoholowego, jaki satysfakcjonował mnie wcześniej po wypiciu paru Carlsbergów. To był dodatek. Ja chciałem, aby stan błogości pozostał we mnie na zawsze. To był piwny raj. Carlsbergi to tylko jakieś tam przedrajcze. I w ogóle nie martwiący był fakt, że zapłaciłem drogi rachunek jak na dwa piwa i jedną pizzę. Nie martwiący też był fakt braku pracy domowej na jutrzejsze lekcje.

I mam nadzieję, że Ci, którzy mieli już okazję zasmakować prawdziwego piwa, a nie tych butelkowych popłuczyn z monopolowego, nie uśmiechają się z politowaniem czytając ten tekst. Mam też nadzieję, że Ci, którzy takiego piwa jeszcze nie zasmakowali, znajdą w swoim mieście lokal o niedźwięcznej nazwie z dystrybutorami piwa podłączonymi do rajskich browarów i zapragną go skosztować. A ja postawiłem sobie za punkt honoru nie odwiedzać tegoż lokalu zbyt często, aby nie dopuścić do przesytu. Cóżby to była za strata, gdybym zmarnował sposobność przebywania jedną nogą w raju na ziemi przez własną zachłanność?

REKLAMA

Ach, i nie mógłbym zapomnieć o podziękowaniach dla Pauliny i Martyny za to, że mi wskazały bramy do piwnego nieba oraz Marcinowi za to, że w tym niebie dotrzymał mi towarzystwa. Macie u mnie, ludziska serducho. O tutaj:

<3

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA