Czasem nawet małe i niepozorne rzeczy mogą sprawić wiele radości. Pięć złotych znalezionych na ulicy, buziak od miłości twego życia ;) albo Ballance. Ballance? Tytuł genialny w swej prostocie. Czy wart jest nazywania go grą z prawdziwego zdarzenia, czy to raczej ciekawostka tudzież mini-gierka?
Po kilku minutach siarczystego przeklinania na system, startujący wolno i z wiadomym sobie majestatem (ScanDisc etc.), w końcu kliknąłem w ikonkę "Ballance". Na początku porozkoszuję się intrem gry. Taki tytuł nie może nie mieć dobrej grafiki, mam nadzieję, że moje 2 GB RAM-u i Geforce 8800 GTX to udźwigną. No więc pojawia się Ballance, w jakimś takim małym okienku. No, zaraz pewnie się rozkręci…. Co?! WTF?! To koniec?! No cóż, dziwny zabieg ze strony twórców. Ale trudno, pewnie wszystko rozwinie skrzydła w czasie gry. Uruchamiam więc pierwszy poziom i idę po paczkę chipsów, w końcu pewnie albo czeka mnie w końcu intro, a gra jest po angielsku, więc nic nie zrozumiem, albo będzie się wczytywało całe wieki, to w końcu zrozumiałe, taka gra… Zanim jednak zdążyłem wstać, oczom mym pojawił się obraz. OK, optymalizacja silnika jest pewnie naprawdę niezła. Jednak po chwili zorientowałem się, że nie ma co optymalizować. Ktoś mnie nabił w butelkę - TO coś to ma być gra, która ma średnią ocen rzędu 90%?! Wolne żarty, ja w ten shit grać nie będę…
6 dni później
Cholerna grypa, muszę siedzieć przez kilka ładnych dni w domu. Na dodatek spaliła się karta graficzna i sta… to znaczy tata przyniósł mi jakieś ścierwo - Radeon 9600, czy jakoś tak. Niestety nic mi na tym nie może odpalić - ani Gothic 3, ani S.T.A.L.K.E.R., ani Crysis (i co z tego, że jeszcze go nie ma? Piraci zagrywają się już pewnie w wersję pre-alfa ;). Nie mogę w domu znaleźć nic starszego, co by na tym złomie ruszyło. No nie… został mi już tylko Ballance. Trudno, wolę to, niż książki czytać. W oczy znowu ukłuła mnie rozdzielczość - 640-480. Na szczęście w ustawieniach zmieniłem ją na wyższą. No więc Level 1. Pojawił się obraz: jakaś drewniana kula na betonowym podłożu, a niżej jakiś tekst, ale niestety po angielsku, wokół kuli pojawiły się zielone strzałki. No tak, mam kierować tą kulą. Więc pojechałem po jakimś wąskim torze. Próbowałem skręcić, ale spadłem w otchłań. Co jest? Aa, no tak, stare przyzwyczajenia z Need for Speed - zapomniałem wyhamować przed zakrętem. Za drugim razem poszło już gładko. Po chwili strzałki pomocnicze zniknęły, a co rusz pojawiać się zaczęły na mej drodze jakieś znajdźki i komentarze po angielsku, ale kto by je tam czytał? I tak po kilku minutach dziwnie się poczułem…
Ratunku, jestem kulką!
O nie, obudziłem się w jakimś sanktuarium! Wokół mnie różowe ognie, a ja leżę w samum środku kręgu… zaraz, moment, różowe? Ach, to tylko punkt startowy drugiego poziomu gry. Co?!, GRY?! Spoglądam na siebie… Jestem z drewna! Jestem ubitą z desek kulą! (Swoją drogą - jak to możliwe?) Po dłuższej chwili rozpaczy uświadomiłem sobie jednak, że czas płynie. Popatrzyłem w stronę licznika punktów - faktycznie, ubywa mi ich. No trudno, czas ruszać w drogę. Ostrożnie, ale jednak potoczyłem się wzdłuż ścieżki, przejechałem przez mostek. Zauważyłem przed sobą jakąś szarą, okrągłą plamę na drodze. Nie mogłem jej ominąć, więc w nią po prostu wjechałem. Wessało mnie do jej środka i po chwili wyskoczyły jakieś pręciki, strzelające we mnie ładunkiem elektrycznym… Ratunku, chcę stąd wyjść! Poczułem się trochę jak wąż przy zmianie skóry. Nie wiem, jak się wtedy on czuje, ale intuicyjnie o nim przez moment pomyślałem. I teraz wiem, czemu - wokół pojawiło się mnóstwo porozrzucanych desek, a ja zauważyłem, że jestem z granitu. Na psy ten świat schodzi - najpierw drewno, teraz to? I jeszcze mi powiecie, że się w papierową zmienię, co? No więc pojechałem dalej… ekhem, pojechałem dalej, mówię. Coś wolno się porusza ta granitowa kula, ale w drewnianą się z powrotem nie zamienię. Tak wiec jadę, jadę, ślamazarnie, ale jadę. W końcu pech chciał, że trafiłem na równię pochyłą. Kulka się potoczyła, że hoho. Próbowałem hamować, ale zatrzymała mnie dopiero barierka przed zakrętem. Uff, blisko było. Niedługo potem natrafiłem na rozwidlenie. Na lewo ścieżka, na prawo - wiszący mostek, a na wprost - "szyny". Postanowiłem przejechać przez mostek, ale ten się zerwał. E?! Jakim cudem? No tak, za ciężki jestem.
Pojawiłem się znów na starcie. Przejechałem ten sam odcinek i dostałem się do miejsca, w którym nadeszło do urwania głowy… buhaha, jaki ja jestem bystry i zabawny, muahaha… Tym razem wybrałem szyny. Dojechałem do jakiejś dziwnej tarczy. Puknąłem w nią, nie wiedząc, co się może zaraz stać. Zauważyłem, iż w konsekwencji niezwykle skomplikowanych zjawisk natury fizycznej kilka drewnianych pali usunęło się z drogi nade mną. Tak wiec wróciłem do skrzyżowania, tym razem skręciłem w lewo i po krótkiej przejażdżce dotarłem do kręgu, spowitego różowym dymem. Było ono podobne do punktu startowego, może tu odprawiają jakąś magię voodoo, dzięki której odzyskałem ostatnio życie? Mniejsza o to. Znowu zauważyłem w podłożu jakieś koło, tym razem nie szare. "No, w końcu wrócę do drewnianej postaci" - pomyślałem. Zostałem "zaatakowany" wiązkami elektrycznymi i "zrzuciłem granitową skórę". Ale co to? Jestem z papieru! Tego jeszcze brakowało, wyglądam jak piłka zrobiona z gazety przez średnio uzdolnionego manualnie gimnazjalistę… Ale nie czas na marudzenie, punktów wciąż mi ubywa. Aj, nierówno się jeździ, wyglądam jak pijany rowerzysta - od krawężnika do krawężnika. Próbowałem jakoś opanować kierowanie zlepkiem gazet, ale w pewnym momencie uniosło mnie w górę. Co jest?! Spojrzałem jednak w dół i oczom mym ukazał się wentylator. No więc wskoczyłem na górną ścieżkę, przy okazji łapiąc jakąś znajdźkę. Sprawiła ona, iż do prawego dolnego rogu wskoczyło jakieś srebrne kółko. No tak, pewnie dodatkowe życie. Nic mnie już nie mogło chyba zaskoczyć. A jednak, zauważyłem przed sobą coś na kształt huśtawki z koszykiem zamiast deski. Dzięki odpowiedniemu wyczuciu czasu i niesamowitemu refleksowi (rasowy gracz w końcu jestem) udało mi się przetransportować moje papierowe cielsko na drugą stronę.
Chwila zadumy
Są chwile w życiu gracza, gdy popada on w zadumę. I mnie także to dopadło. Porozglądałem się wokół i popatrzyłem na to wszystko. Kanciaste tory, kanciaste "kręgi voodoo", wentylatory, nawet same kule. Ale jednak dostrzegłem w tym wszystkim subtelne piękno, piękno w prostocie zawarte. Pomyślałem, że sam mógłbym coś takiego stworzyć, ale niestety - nie miałem potrzebnych do tego narzędzi. Wsłuchałem się również w odgłosy otoczenia. Szum wentylatora, głuche "dudnięcie" kuli spadającej z wysoka czy dźwięk zderzenia się deski z podłożem. I muzyka. Jednym uchem mi wlatywała, drugim wylatywała (wiem, że jestem kulą, ale nie zwracajmy uwagi na szczegóły…). Spokojna, orientalna nuta wydawała się wprost idealna dla tej gry, choć po dłuższym czasie zaczęła mnie denerwować. Niestety, z melancholii wytrącił mnie upadek z wysokości, po raz kolejny. Tym razem jednak poczułem znajome uczucie…
Ziemia do gracza, ziemia do gracza
Obudziłem się, leżąc na obślinionej klawiaturze. Wstałem, rozciągnąłem się i poszedłem do kuchni, by się czegoś napić. W środku czekała na mnie mama z torebką i powiedziała: "Synku, masz tu kanapkę, pospiesz się, bo się spóźnisz do szkoły". Jakiej szkoły, do cholery?! Rzuciłem okiem na kalendarz - już poniedziałek?! Osz w mordę, rzeczywiście muszę się spieszyć… ale, ale, moment. To ta gra aż tak mnie wciągnęła? Niemożliwe, to przecież shit. Zarzuciłem plecak na ramię i u progu drzwi wpadłem w moment (dosłownie) ponownej zadumy - muszę jednak cały czas utwierdzać się w przekonaniu, że to jest badziewie. Pogram w to, jak wrócę do domu. Szedłem do szkoły z myślą, która nie dawała mi spokoju - "Ten crap jeszcze mnie czymś zaskoczy...".