Był taki moment, że w sieci (również na polskich stronkach) aż huczało od wszelakich zaciętych dyskusji na temat nowego Burnouta. Zachwycano się grafiką, gameplayem, multi... Wszystko wskazywało na to, że Paradise jeszcze długo utrzyma się na szczycie dzięki licznemu społeczeństwu graczy zalegających serwery i ścigających się w szaleńczych pojedynkach wraz ze znajomymi. Miałem nadzieję, że również w Polsce taki stan rzeczy będzie miał rację bytu na dłużej... Aż tu nagle, wszystko ucichło. Z ludzi jakby wyparował entuzjazm, wszyscy wrócili do szarej rzeczywistości (ale fakt faktem, że wciąż gra w to jeszcze sporo osób). I w tym też momencie wkraczamy my - aby znów pobudzić hype na nielegalne wyścigi i przyjrzeć się nieco, już na chłodno, nowej produkcji EA Sports. Miałem spore obawy co do jej jakości, starałem się więc uwierzyć na słowo pani lektor, która w pierwszym intrze z gry zapewniała mnie z nutką groźby w głosie, że zaraz doświadczę czegoś, czego dotąd nigdy wcześniej nie miałem okazji zobaczyć. I wiecie co? Jednak miała rację kobita.
Ani się obejrzałem, a już mijała czwarta godzina mojego tournee po Paradise City w rytmie radia Crash FM (EA znów postarało się o rozbudowany soundtrack) i Didżeja Atanaki, dzielącego się ze mną cennymi uwagami na temat życia w mieście. A warto nadmienić, że nie jest to takie do końca zwykłe miasto... Paradise City to potężna metropolia obsypana mnóstwem tajnych skrótów, skoczni i dłuuugich pasm autostrad. Wykonaniem przynosi na myśl... miejscówki z Tonego Hawka, które zostały zaprojektowane specjalnie tak, aby umilić nam grę w roli skejtów, dodając mnóstwo podejrzanie idealnie ułożonych miejsc do grindu i tym podobnych. Tutaj działa to na tej samej zasadzie, z tym wyjątkiem, że wszystko zrobione jest pod niewiarygodnie szybkie sportowe auta i wyjątkowo arcade'owy model jazdy i nie ma ograniczeń niepozwalających naszej furze gładko skręcać przy prędkości 200 km/h. No i nigdzie nie znajdziesz policyjnych furgonetek ;).
Kolejne skojarzenie - tym razem pada na serię NFS i free-roaming, czyli całkowitą swobodę w przemierzaniu świata stworzonego przez deweloperów. Tzn. oczywiście, musimy trzymać się ulicy, przed poleceniem w świat zatrzyma nas nawet półmetrowy murek. Myślę jednak, że te 250 mil dróg wystarczy, by zaspokoić nawet najbardziej wymagających. Zwłaszcza że już od początku mamy do dyspozycji całe Paradise City, a nie, jak na przykład w Need for Speedzie, świat podzielony na sektory, które odblokowujemy wraz z postępem gry. Trzeba więc przyznać, że twórcy postanowili iść z duchem czasu i wprowadzić, już u podstawy rozgrywki, rozwiązanie, jakiego dotąd w serii nie widzieliśmy. Wszystkim to chyba wyszło na dobre.
Naszym głównym celem, na którym opiera się ta cała niezwykle barwna i złożona linia fabularna (żeby nie było - to ironia), jest nieustanne ulepszanie kwitka, który można nazwać "licencją racera". Zaczynamy od licencji "Ucznia", potem jedziemy w górę od "D" do "A" Zrobimy to dzięki wykonywaniu pięciu dostępnych w grze eventów (plus jeden dodatkowy, o którym będzie mowa później) - z pozoru klasyczny wyścig, Stunt Run, Road Roage, Marked Man oraz Bourning Route. Niewiele Wam to mówi, co? Wszystkie tryby porozrzucane są po całej okolicy, a żeby wziąć w nich udział, należy podjechać w wyznaczone na mapie miejsce.
A właśnie. Jednym z głównych założeń rozgrywki w nowym Burnoucie, jest... praca z mapą. Twórcy nie postanowili dodawać do gry żadnego GPS-a, żadnych uproszczeń pomagających nam odnaleźć drogę do celu, nawet po przegraniu eventa musimy się własnoręcznie przeprawić z powrotem na miejsce startu, aby zacząć od nowa. Tutaj należy polegać na mapie i dobrym rozpoznaniu terenu. Jest to szczególnie istotne podczas wyścigów, ze względu na ich oryginalne wykonanie - dostajemy jedynie wytyczne, gdzie zaczynamy i gdzie mamy dojechać, a reszta zależy już od nas. Nie ma narzuconej jednej trasy - możemy sami sobie ją wybrać, możemy skręcić w dowolnym kierunku, co tylko nam wpadnie do głowy. Przeciwnicy też będą kombinować, aby jak najszybciej dotrzeć do mety. Niektórych to - z pewnością dość nietypowe - podejście do tematu zachwyci, innych już niekoniecznie, zwłaszcza że wirtualna mapka sprawia wrażenie stosunkowo niedopracowanej i czasem trudno się tak naprawdę połapać, gdzie skręcić. Dla mnie jest to, mimo tej znaczącej wady, całkiem spory krok naprzód i liczę na podobne rozwiązania w innych ścigałkach.
Tryb Stunt Run polega na jak najszybszej i jak najefektowniejszej jeździe - byle gdzie, byle jechać. Punkty będziesz zgarniał za jak najdłuższe trzymanie odpalonego boosta i ciągnięcie jak szalony do przodu, ale też za wszelkie wjazdy na skocznie czy palenie gumy na zakrętach. Kolejne dwie kategorie (Road Roage i Marked Man) są iście "burnout'owskie" i moim zdaniem najlepsze - pierwszy polega na strąceniu z trasy (czytaj - rozbiciu) jak największej ilości samochodów rywali, którzy nagle, po wzięciu eventa, zaczną kręcić się wokół ciebie w dość dużych ilościach. Jednakże bez obaw - sztuczna inteligencja jest bardzo przekonująca i tak naprawdę mało będą zwracać na ciebie uwagę, a zajmą się próbami wykołowania siebie nawzajem. Jest to bardzo emocjonująca konkurencja, zwłaszcza gdy przed tobą rozbijają się twoi przeciwnicy, a ty musisz omijać latające tu i ówdzie wraki, a także uważać na samochody zwykłych cywili, zajmujących się swoimi codziennymi sprawami. W Marked Man zaś dostajemy za zadanie po prostu przejazd do określonego punktu, ale to wbrew pozorom może nie okazać się aż takie łatwe - na twoją głowę będą czyhać goście w czarnych sportówkach, próbujący cię za wszelką cenę zgładzić.
Skoro już mówimy o zniszczeniach - w Burnoucie otrzymaliśmy chyba najbardziej złożony i rozbudowany model zniszczeń, który w połączeniu z fantastyczną pracą kamery stanowi mieszankę wybuchową. Powiedzmy, że z prędkością 150 mil/h masz zamiar uderzyć prosto w betonową ścianę. Tuż przed zetknięciem się z nią, czas zwolni, a kamera przeniesie się tak abyś ujrzał wszystko z góry. Abyś ujrzał, jak twojemu kochaniu wgniata się cudownie cała karoseria, pękają szyby, odpadają kółka, bo nie mieszczą się już w zgniecionych błotnikach... Cud, miód, malina. Dodać do tego jeszcze różne fajne filtry, jakie w tym czasie nachodzą na ekran. To samo podczas jazdy i gruchnięciu w czyjś samochód - twój dachujący wózek zostanie ujęty z jak najlepszej perspektywy, co robi piorunujące wrażenie. Denerwować może tylko trochę detekcja kolizji, zrobiona tak, aby nawet najmniejsze uderzenie było wieńczone cudowną kraksą. To może nie raz i nie dwa wzbudzić w tobie irytację, gdy lekko otrzesz się o jakiś słup czy cokolwiek innego, a już za chwilę znajdziesz się parę metrów nad ziemią. Oczywiście rozwalenie wozu nie eliminuje nas z eventu - odnowimy się, ale strata czasu będzie odczuwalna. No i w przypadku Road Roage i Marked Man można zniszczyć auta tylko określoną ilość razy, która zależy od pewnego współczynnika, do którego dojdziemy.
Warto dodać, że w trakcie któregokolwiek z trybów wolno nam korzystać z umieszczonych w niektórych miejscach stacji benzynowych (ładuje się od razu pełny boost), warsztatów samochodowych (wiadomo co robią...) oraz lakierni, które umalują samochód, jednakże zrobią to według własnych upodobań, my nie mamy na to żadnego wpływu.
Ostatnim trybem jest Bourning Route, polegający na przemieszczeniu się z określonego punktu na mapie na drugi w określonym czasie. I tylko tutaj występuje coś takiego, że przed podejściem do konkurencji należy wyposażyć się w specjalny wózek. Słowem - nic specjalnego. Ale zapewne większość z Was, szczególnie fanów Burnouta, zdziwił fakt, że nie wymieniłem tak charakterystycznego trybu dla serii jak np. spowodowanie jak największej kraksy na skrzyżowaniu. Otóż, czegoś takiego po prostu tutaj nie ma. Zamiast tego dodano tryb Showtime, który jednak nie każdego zachwyci - w dowolnym momencie musimy nacisnąć dwa przyciski, a nasze auto, można powiedzieć, sprzeciwi się siłom grawitacji i zacznie odbijać się od ziemi jakby było z kauczuku. Wtedy też na ulicach nagle pojawi się multum innych samochodów i okolicą zawładnie cudowne zamieszanie. Naszym zadaniem jest odbijanie się wszystkich aut i zgarnięcie jak największej puli w liczniku, który oblicza wartość szkód jakie wyrządziłeś. Warto dodać, że za rąbnięcie w autobus (np. pełen dzieci, kto wie... ;>) nasz wynik pomnoży się.
Przejdźmy może do parku maszyn - twórcy zafundowali nam 75 bajecznie wykonanych modeli. Nie ma wśród nich jednak licencjonowanych marek - puszczono wodze wyobraźni i postanowiono zrobić własne. Mamy tu różne rodzaje, od super-szybkich sportówek po ogromne mini-ciężarowe pojazdy. Wszystkie mają przypisane trzy współczynniki - prędkość, przyspieszenie (boost) oraz siła (czy inaczej, wytrzymałość). Mam nadzieję, że dwa pierwsze są dość zrozumiałe. Trzeci zaś odpowiada za to, jak nasz wóz reaguje na bliskie kontakty z rywalami oraz ilość kraks, które możemy popełnić podczas którejś z konkurencji (dokładniej, to jak już wspominałem - tylko Road Roage oraz Marked Man).
A skąd w ogóle weźmiemy te wszystkie samochody? Otóż, nie jesteśmy jedynymi racerami kręcącymi się po Paradise City. Czasem do miasta przyjeżdżać będą inni (o czym zostaniemy poinformowani). Wystarczy pojeździć tu i ówdzie, a sami nas odnajdą. Wtedy należy tylko doprowadzić do ich wypadku, a zrujnowany wóz zostanie odesłany na złomowisko, które jest naszą... siedzibą. Tam właśnie trzymamy wszystkie swoje pojazdy. Niestety, na tym się kończą jego funkcje.
Znaczącą wadą Burnouta jest też fakt, iż na dłuższą metę staje się on dość monotonny. Piękne kraksy i model zniszczeń przez pierwsze godziny bawi, potem tylko irytuje. Małe zróżnicowanie jest również wśród trybów, nawet mimo iż można je wykonywać na własne sposoby, to odczuwa się trochę zbyt małe zmiany. To jest znak, że najwyższy czas, aby przesiąść się na online!
Multiplayer w Burnoucie to przede wszystkim kooperacja - wspólne rozwiązywanie specjalne zrobionych pod online eventów. Są specjalne na dwie osoby, specjalne na trzy, cztery... Jest naprawdę przyjemnie powalczyć z przyjaciółmi np. w Road Roage, takie odstresowujące ;). Oczywiście, można też swobodnie pojeździć po Paradise City. Warto nadmienić, że do trybu sieciowego można wejść w każdym momencie rozgrywki, wystarczy kliknąć jeden przycisk.
Oprawa graficzna - jak na tak ogromne połacie terenu, jest bardzo przyzwoicie. Specyficzna kolorystyka, ładne oświetlenie, szczegółowe otoczenie czy piękne widoki, dzięki długiemu zasięgowi widzenia... Naprawdę wysoki poziom, ale też bez jakiejś tam rewelacji. No, pomijając fenomenalne modele pojazdów i efekty związane z ich niszczeniem. Tu naprawdę ślinka cieknie... No i jeszcze wszystko działa super w 60 klatkach. Jeżeli chodzi o soundtracki, to Crash FM wyposażone jest w wiele utworów z poprzednich części oraz hity takich zespołów jak Alice in Chains, Avril Lavigne czy N.E.R.D... wydaje się, że nie każdemu podejdzie taki gatunek muzyczny, ale uwierzcie na słowo - pasuje on jak ulał do klimatów Paradise City.
Na wydłużenie rozgrywki nakładają się różne drobnostki jak na przykład odnalezienie wszystkich skrótów (ok. 200), wszystkich skoczni i tym podobnych rzeczy. Niby nic, a jednak ukończenie gry na 101% daje sporą satysfakcję.
Podsumowując - Burnout to kapitalna arcade'owa ścigałka, wciąż kładąca duży nacisk na porządną rozwałkę. Jednakże, już jakby mniej niż dotychczas, przez co wierni fani serii mogą się trochę obrazić. Do tego dochodzi przyzwoita oprawa A/V i niezgorszy multiplayer. Ale, oczywiście, gra ma też swoje drobne wady, jak np. nie do końca przemyślana mapa, tak ważna podczas wyścigów. Mimo to jednak, polecam z całego serca. Paradise to wspaniała produkcja i warto wydać tę kasę, nawet jeżeli nie lubisz samochodówek - ot, choćby po to, aby zobaczyć w akcji model zniszczeń.