REKLAMA

„Californication” jak daleki wujek-zbereźnik: za dzieciaka bawił cię do łez, dziś głównie żenuje

Minęło dziewięć lat od zakończenia siódmego, finałowego sezonu "Californication" - serialu, który obrósł kultem i zapisał się w historii telewizji jako jeden z najbardziej rozpoznawalnych tytułów odcinkowych. Spodziewałem się, że powrót do tego klasyka po takim czasie przyniesie trochę rozczarowań - ostatnie trzy sezony wydawały mi się kiepskie już przed laty, ale do serii 1-4 wciąż czułem nieopisaną słabość. Ze smutkiem stwierdzam, że również pierwsze odsłony dość paskudnie się zestarzały - co nie oznacza, rzecz jasna, że brakuje im zalet.

californication serial po latach skyshowtime david duchovny
REKLAMA

Przyznaję: gdy oglądałem "Californication" po raz pierwszy, zakochałem się w nim bez reszty. To było dla mnie prawdziwe telewizyjne odkrycie lat 2007-2009: powiew świeżości, złamane serce, pikantny humor i atmosfera artystycznej, literackiej dekadencji. Coś, co bardzo mnie wówczas - wyrostka, przyszłego filologa - kręciło.

O tytule dowiedziałem się z okładki "Hollywood" Charlesa Bukowskiego, która informowała, że na podstawie motywów tej powieści stacja Showtime zrealizowała serial pod tytułem "Californication". Oczywiście, świat Bukowskiego i świat Moody'ego to dwie różne rzeczywistości; bohaterów więcej dzieli niż łączy, choć przecież na obu woła się "Hank". A jednak drogi tych dwóch tworów przecinały się w paru miejscach, między innymi w sferze opowieści o autodestrukcji; wspólnym można nazwać też pewien model, mianowicie: pijak i seksoholik, który egzystencjalne bolączki zalewa wódą i tłumi w ramionach przypadkowo poznanych kobiet.

Moja ekscytacja serialem utrzymywała się przez cztery sezony. Chyba wszyscy się zgodzimy, że "Cali" mogło (i powinno) skończyć się właśnie na czwartej serii, zamykającej zresztą całość zgrabną klamrą. Trzy ostatnie odsłony spłyciły i zrujnowały konsekwentnie budowane charaktery i rozwój postaci, żenowały pomysłami fabularnymi i szorowały po dnie humorem. Chłodne przyjęcie widowni i krytyczne teksty dziennikarzy dowodzą, że już wówczas sezony 5-7 uznano za niepotrzebne i niegodne poprzednich.

REKLAMA
Californication

Californication po latach

Rewatchu "Californication" podjąłem się w oczekiwaniu na "Warszawiankę", chcąc być z tym pierwszym w miarę na świeżo i móc rzetelnie zestawić ze sobą oba tytuły. Mój stosunek do ostatnich odsłon nie uległ zmianie, co zaś się tyczy tych pierwszych - cóż, tym razem mojemu seansowi towarzyszyło znacznie więcej negatywnych emocji. Wciąż jestem zdania, że jest tam mnóstwo dobra: część wątków i relacji napisano z głową, podrzucono garść ciekawych spostrzeżeń, parę fajnych dowcipów czy momentów bardziej melancholijnych. Hank Moody - mimo, że to ciężki charakter - bywa zaskakująco wiarygodny w podejmowaniu złych decyzji i chaotycznym zachowaniu. Niestety, to wszystko nie wystarczy, by przysłonić kilka potężnych wad produkcji.

Zanim jeszcze "Californication" stało się odgrzewanym kotletem, którego formuła kompletnie się wyczerpała, a twórcy rozpaczliwie reanimowali zwłoki coraz to bardziej kretyńskimi konceptami, skrywało w sobie opowieść o wiecznym chłopcu, który kocha całym sercem, ale nie potrafi przekuć tej emocji w odpowiednie działania. Gubi się, plącze, popełnia błąd za błędem - czasem jakby świadomie, jakby chcąc sprawdzić, co jeszcze może się wydarzyć, czy może być gorzej, czy w ogóle warto przestawać. A może, skoro ostatecznie i tak wszystko trafia szlag, nie warto stawiać sobie granic?

Z czasem wszystko rozłazi się w szwach. Gdy scenarzyści zbliżają się do końca cyklu pomysłów na to, co Hank może jeszcze odwalić po alkoholu, coraz częściej sięgają po wtórne, nudne i coraz to bardziej płytkie rozwiązania. Świeżość dość szybko się ulatnia, wolty stają się niemądre i desperackie; podczas gdy z początku kolejne wątki wynikały z siebie w sposób naturalny, to im dalej, tym częściej można odnieść wrażenie, że scenarzyści na siłę zlepiali ze sobą kolejne kretyńskie gagi, uzyskując niezbyt zgrabny i spójny efekt.

Obraz kobiet? Na zmianę interesujący i irytujący, ale fakt, że niemal każda (serio, nie przesadzam: każda!) kobieca bohaterka po minucie konwersacji jest gotowa przespać się z Moodym, cóż, również nie ułatwia zawieszenia niewiary. Tendencyjność, pseudoprogresywność i nadmiar weselnie homofobicznych czy seksistowskich dowcipów z wąsem to materiał na osobny tekst - zwłaszcza, że "Californication" brakuje krzty samoświadomości. Ale zdecydowanie lepiej o tym po prostu zapomnieć.

Czytaj także:

REKLAMA

Co gorsza, jednym z największych problemów staje się... Moody. Nie zrozumcie mnie źle: wiem, że jednym z problemów tej postaci była nieumiejętność wzięcia odpowiedzialności za siebie i bliskich, ucieczka od dojrzałości. Hank Moody to postać pełna dziwnych, ale wynikających z problemów emocjonalnych, nadmiaru używek i urazów psychicznych sprzeczności: szowinizm przeplata się u niego z głębokim szacunkiem, cynizm z beznadziejnym romantyzmem, depresyjność z umiłowaniem do dobrej zabawy. A to wszystko z wyczuciem zagrane przez absolutnie bezbłędnego i niezmiennie czarującego Davida Duchovny'ego.

Niestety: rzecz w tym, że Hank stoi w miejscu. Zdaję sobie sprawę, że niezdolność (i niechęć) do adaptacji i zmian w samym sobie to jeden z komponentów tego charakteru, ale wszystko ma swoje granice. Kiedy na przestrzeni siedmiu sezonów przyglądamy się tylko, jak Moody po raz enty popełnia kolejny błąd w tym samym stylu, mierzy się z okropnymi konsekwencjami, a ostatecznie i tak nie wyciąga z tego nic dla siebie - w końcu zaczynamy przewracać oczami. Droga tej postaci jest wyboista, ale prowadzi donikąd - i to też byłoby okej, gdyby zostało nakreślone na przestrzeni właśnie trzech, czterech serii.

Ten facet krąży, krąży i krąży po jednej i tej samej orbicie, raz za razem pakując się w to samo bagno. Na początku poruszające i zabawne, potem - frustrujące, nużące i, przykro pisać, niskie. Bohaterowie zostają okaleczani, kastrowani z człowieczeństwa i wiarygodności. Humor z błyskotliwie kloacznego przerodził się w po prostu kloaczny. Nieustanne upokarzanie Charliego Runkle'a męczy, a sam bohater pod koniec jest już niemal całkiem odarty z resztek godności, choć przecież nigdy nie był nawet w połowie tak wielkim dupkiem, jak sam Hank. Tymczasem jedynym przeznaczeniem Karen jest służyć głównemu konfliktowi i dylematowi głównego bohatera. Naprawdę?

Z sezonu na sezon - zwłaszcza po finale "czwórki" - "Californication" coraz bardziej rozłazi się w szwach, w końcu stając się karykaturą samego siebie, smutną autoparodią wyzutą ze wszystkiego, co było w nim wartościowe. Zapamiętałem ten serial znacznie, znacznie lepiej. I tym cieplej przyjąłem "Warszawiankę".

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA