REKLAMA

Devil May Cry 4 - spełnienie marzeń czy zwykła pomyłka? Recenzja gry

Po trzech latach nieobecności, Devil May Cry powraca do czytników naszych konsol (pecetowcy wciąż czekają). Ale nie gości już na stareńkim PlayStation 2 czy dawno porzuconym w niepamięć pierwszym Xboksie. DMC4 to pierwsza część serii dedykowana maszynkom nowej generacji, co wydaje się również świetnym pretekstem do odświeżenia tego z lekka skostniałego już cyklu. Sam po cichu liczyłem na jakieś nowości... Cóż, życie, jak to życie, znowu spłatało nam nieprzyjemnego psikusa - dla jednych "czwórka" to spełnienie najśmielszych marzeń, dla innych zwykła pomyłka. Jak to możliwe?

Rozrywka Spidersweb
REKLAMA

Devil May Cry 4 jest zlepkiem tego, co dotąd w serii było najlepsze - niesamowicie efektowny i rozbudowany system walki, widowiskowe walki z bossami, prostota czy poniekąd zwariowany, ale też na swój sposób poważny klimat. Tak więc w czym problem, zapytacie. Otóż, może ktoś zauważył, że wśród wyżej wymienionych, dziwnym trafem, nie znalazło się absolutnie nic nowego? Seria starzeje się i pielęgnowanie jej coraz to bardziej zaawansowanym enginem graficznym, powoli zaczyna nie zdawać egzaminu. Wprowadzenie nowego bohatera, który - o ironio - wygląda niemal identycznie jak młody Dante, a w dodatku posługuje się prawie jednakowym orężem co on, nie wystarcza. No ale do rzeczy.

REKLAMA

Owym młodym klonem Dantego, jest chłopak imieniem Nero. Siwa (dobra, biała) czupryna, czerwony płaszcz, dłuższy ode mnie (a do niskich nie należę) miecz w dłoni i giwera za pasem - tyle wystarczy, aby przetrwać w tym niespotykanym, całkowicie opanowanym przez demony, świecie. Wiedzą to również członkowie Zakonu Miecza, którzy wykorzystują Nero do obrony przed siłami ciemności. I bardzo im się to przydaje, bowiem organizacja ta, ma na celu - w wielkim skrócie - wygnanie demonów z naszej rzeczywistości. Jednakże co by to była za gra, gdyby już na początku wszystko nie poszło źle. Do akcji wkracza Dante - nieważne po co, nieważne skąd, ważne, że na terenie świątyni rozpoczyna się krwawa masakra w której ginie najważniejszy kapłan Zakonu. Winowajcy udaje się dać drapaka, a Nero otrzymuje zlecenie żeby skubańca znaleźć, niekoniecznie kończąc tę waśń w sposób dyplomatyczny. Potem ktoś kogoś - rzecz jasna - zdradzi, pomści itp. itd. Czyli scenariusz, jak to w DMC bywa, niewyczerpujący, ale zwyczajnie wystarczający.

Na specjalną uwagę zasługują za to cut-scenki pchające fabułę do przodu. Co prawda pada w nich dosłownie kilka krótkich kwestii, to jednak da się wyraźnie odczuć, że ktoś nad nimi długo posiedział, bo są po prostu fenomenalnie zrealizowane. Znakomity voice-acting, synchronizacja głosu z ruchem ust, mimika twarzy zastępująca wręcz zwykłą mowę - wirtualne postaci powoli zostawiają w tyle prawdziwych aktorów (Angelino, strzeż się!). Że nie wspomnę też o wspaniale wykonanych scenach walki, podczas których Nero i Dante odstawiają prawdziwy taniec ostrzy.

Ale toż to przecież japoński slasher jest, nie to się w nim liczy. Tu przede wszystkim chodzi o szybką akcję, a w tym aspekcie DMC wciąż sprawdza się wyśmienicie. Gra w dziewięćdziesięciu procentach polega tylko i wyłącznie na ostrej jatce. I to nie byle jakiej, przecież system walki zawsze był znaczkiem firmowym serii. Z początku może wydawać się nieco prosty, mało rozbudowany, ale w miarę postępów w grze, powoli będziemy opanowywać coraz to bardziej zaawansowane techniki (laik może wymięknąć). Tworzenie kombosów nie polega tutaj na klasycznym klepaniu po kolei w określone przyciski, ale na wyczuciu odpowiedniego timingu - o ile usilne ciskanie w któryś z guzików nie przyniesie zbyt zadowalającego efektu, tak wciśnięcie go raz, odczekanie, a potem dwa razy szybko, może już przynieść konkretny rezultat. Na starcie nie mamy do dyspozycji zbyt wielu umiejętności, ale za zdobywane wraz z końcem każdej misji punkty, można kupować nowe ataki jak i pomocne przedmioty.

Arsenał tradycyjnie pozostałe ten sam - na pierwszym miejscu miecz, nieco z boku rewolwer. Nowością jest natomiast Devil Bringer, jakim dysponuje tylko Nero. Dzięki swojemu niezwykle silnemu demonicznemu ramieniu, pozyskanemu wskutek dziwnej rany, chłopak może na przykład przyciągać do siebie przeciwników, niby magicznym lasso, jak i również stosować ataki specjalne, na każdy rodzaj wroga inne. Przykładowo pomniejszych można tylko rzucić o podłoże, ale już tych silniejszych, zdarzających się nieco rzadziej, da radę pokiereszować serią naprawdę zmyślnych ataków (wykonywanych przez Nero automatycznie).

Starcia z bossami należą do jednych z najlepszych w całej serii DMC. To między innymi za sprawą niemałych rozmiarów naszych oponentów. Zwykle są to potężne, pięknie wykonane, monstra - ot, wielki węgorzo/wężo-kwiat (interesujące połączenie, nie powiem), olbrzymia żaba z czułkami w kształcie zwodniczych rusałek czy też Beliar we własnej osobie. Zwykle na każdego z nich jest specjalny sposób i walkę ciężko zakończyć po prostu młócąc na oślep. Zdarzają się też pomniejsi "szefowie", na przykład sam Dante. Pojedynek z nim twarzą w twarz jest jednym z najbardziej widowiskowych, jakie przyszło mi zobaczyć.

Bardzo ważnym elementem w cyklu jest również poziom trudności. Gry z tej serii nigdy do najłatwiejszych nie należały, a "trójka" to już w ogóle była lekkim przegięciem. W przypadku czwartej części, można powiedzieć, że poziom jakby się trochę zaniżył w stosunku do poprzedniczek, ale wciąż jest bardzo wysoki, jeżeli porównać ją do innych gier. Momentami aż zbyt wysoki.

Walka jest prawdziwym powerem DMC, to fakt, poziom światowy. Ale co z tego, jeżeli produkcja przegrywa w innych, podstawowych wręcz, aspektach? Schematyczność i szablonowość są tutaj prawdziwą bolączką. Prawie zawsze po wejściu do którejś z lokacji zatrzaskują się z niej wszystkie wyjścia, aż do momentu gdy wyrżniemy w pień pojawiające się wokoło demony. To bawi przez pierwsze parę godzin, ale potem na myśl, że na tym kończą się ambicje gry, zwyczajnie mdli. Cóż, żeby to było wszystko... Dochodzą jeszcze zdecydowanie zbyt dalekie checkpointy, brak możliwości zapisywania podczas misji (czasami - podczas zwykłej, luźnej gry - trwających około 30-40 minut) czy zdecydowanie zbyt intensywny back-tracking, czyli eksplorowanie tych samych lokacji. Nieraz od czegoś takiego odstawiałem DMC na parę dni na półkę, a godziłem się być może tylko z recenzenckiego obowiązku. Podczas zabawy, ma się zwyczajnie wrażenie, że twórcy na siłę próbowali wydłużać okres jaki spędzimy z przygodami Nero.

Kamera też często nie daje rady. Momentami, podczas eksploracji, znienacka zmienia pozycję utrudniając trochę swobodne zwiedzanie. A zdarza się, że mamy nad nią niekiedy całkowite panowanie. Nie wiem czemu tylko "niekiedy", bo wydaje się to rozwiązaniem zdecydowanie najlepszym.

Wracając jeszcze do kwestii back-trackingu. Nie wiem na ile mogę Wam zdradzić elementy fabuły, ale ten jest chyba wystarczająco istotny dla rozgrywki, żeby zasłużyć na wzmiankę. Otóż, po przejściu mniej więcej połowy wątku głównego… [SPOJLER!] przejmujemy kontrolę nad Dante. Łupanina zmienia się dość znacząco - dochodzi znany z DMC3 podział na style walki z użyciem różnych rodzajów broni białej (ale tym razem z możliwością przełączania się pomiędzy nimi w czasie rzeczywistym) i ogólnie odczuwa się wtedy tą znacznie większą moc. W końcu Dante to już legenda serii, prawdziwy weteran władania mieczem - z ofiary, stajesz się raptownie łowcą. Ale nie w tym całe halo. [KONIEC SPOJLERA] Chodzi o to, że wcielając się w rolę nowej postaci, przemierzamy DOKŁADNIE te same miejsca, co wcześniej jako Nero (powtarzają się nawet bossowie), tyle że od końca - wracamy na sam początek. Katorga po prostu. Wstyd, panowie, wstyd, jak amatorzy. Widocznie w kluczowym momencie zabrakło pomysłów, a szkoda.

Jak zawsze wrażenie robią za to klimatyczne i różnorodne lokacje. Przejdziemy się chociażby po korytarzach mrocznego zamku gdzieś wśród górskich szczytów, ale pojawią się również, tak rzadko spotykane w DMC, żywsze krajobrazy. Ba, trafimy między innymi w sam środek tropikalnej puszczy!

REKLAMA

Graficznie jest co najmniej olśniewająco. Stabilne 60 klatek, zarówno na Xboksie jak i PS3, a to co widzimy na ekranie, to po prostu miazga. Pełne szczegółów otoczenie, zero aliasingu, mnóstwo cieni i źródeł światła... A już fakt, jaka gra efektów specjalnych widoczna jest podczas walk, to coś, czego nie da się zapomnieć. W kwestii soundtracku jest równie świetnie - znane z poprzednich części kawałki wpadają w ucho. Aczkolwiek nie jest też doskonale - non-stop ten sam szybki utwór zagrzewający do boju podczas walk staje się po pewnym czasie nieco męczący.

Devil May Cry 4, to w sumie stare dobre DMC, z tym, że większe, lepsze i ładniejsze. Nie ma tu za wiele nowego, a to niestety poważny zgrzyt. W dodatku uwidaczniają się utarte schematy... Wszystko to próbuje wynagrodzić błyskotliwy system walki czy niezwykle zaawansowany silnik graficzny, ale niekoniecznie z zadowalającym skutkiem. Fani serii niech biorą bez zastanowienia, znajdą tu praktycznie wszystko, co najlepsze z poprzednich części. Całej reszcie radzę się jednak poważnie zastanowić.

REKLAMA
Najnowsze
REKLAMA
REKLAMA
REKLAMA