Thorin z rodu Mugash z niedowierzaniem spoglądał na kowadło i to "coś" trzymane w swojej własnej, mocarnej prawicy. Mijała ósma godzina bezowocnych zmagań z realizacją marzeń każdego krasnoluda o solidnej broni. - Co do kroćset śmierdzących orków?! - Zaklął niemal bezgłośnie. - Receptura się zgadza, technologia też a wykuć się nie da… - po raz kolejny sprawdził temperaturę paleniska, powierzchnię kowadła i niemal zrezygnowany sięgnął po surowce, z których miał narodzić się potężny młot bojowy o niesłychanej mocy.
Paski skóry i ścięgna leżały na malowniczej stercie usypanej w wyniku gwałtownego opróżnienia sakwy. Sięgnął po sztabkę stali i obróciwszy ją zerknął w poszukiwaniu cechy producenta. Na gładkiej powierzchni metalu wstydliwie czaił się napis wydrapany podejrzanie małymi literkami. Thorin sięgnął po opróżnioną z piwnej zawartości flaszę i trzymając ja za szyjkę trzepnął o kant ławy, na której siedział, w wyniku czego powstał malowniczy szklany "tulipan". Odrzucił go w kąt izby sięgając po dno butli leżące u jego stóp i ostrożnie zbliżył je do sztabki. Zielony obraz szkła powiększył to, co było napisem… "Made in China". Trzy słowa, które spowodowały wybuch. - To śmierdzący gnom! Sprzedał mi, jako "stal z Kosh" ten lipny kawałek złomu! - bulgot dobywający się z gardła Thorina wzniósł się do poziomu wściekłego ryku. - Murdok! Pokurczu! Jesteś martwy, a twoje ścierwo puszczę za garść grajcarów na karmę dla psów bojowych! Nigdy już nic nie sprzedasz z prostego powodu - truposze nie handlują!
"Drakensang: The Dark Eye" - nowa produkcja niemieckiego studia Radon Labs z wdziękiem pancernego "Królewskiego Tygrysa" wbiła się w rynek gier komputerowych demolując swoim pojawieniem układ sił w gatunku cRPG. Efektowny "blitzkrieg" został poprzedzony po mistrzowsku przeprowadzonym przygotowaniem artyleryjskim w postaci marketingu, akcji promocyjnej i umiejętnej publikacji materiałów skutecznie podsycających apetyty graczy rozmiłowanych w tym gatunku gier. Prezentacja grywalnego dema zawierającego malutki fragmencik rozgrywki była niczym ogłoszenie w stylu - to tylko kierownica i jeden fotel Twojego ukochanego BMW, resztę dostaniesz za zaledwie kilka euro! I do tego wszystkiego rzucone niby od niechcenia stwierdzenie Twórców, iż protoplastą narodzonego w środowisku 3D rumianego bobaska przy walnym współudziale autorskiego silniczka graficznego Nebula jest w linii prostej… Baldur's Gate. Temperatura sięgnęła zenitu i oto w grudniu 2008 r. zaledwie (?) cztery miesiące po światowej premierze na naszym rodzimym rynku pojawia się ów słynny już "Drakensang: The Dark Eye" wydany przez Techland. Czy spełnił oczekiwania i wart jest inwestycji niemal "stówki" polskich złociszy?
Po "zainfekowaniu" wspomnianym demkiem z wdziękiem perszerona pocwałowałem w dniu premiery do zaprzyjaźnionego sklepu, gdzie wszedłem w posiadanie "Drakensanga" i po wykonaniu zwrotu bojowego niemal natychmiast znalazłem się przed własnym komputerkiem. Pierwszy kontakt z grą i miłe rozczarowanie. Intro do gry, co prawda wykonane w nieco spartańskiej prostocie, ale głos narratora… Stanęły mi przed oczyma jakże miłe obrazy przygód Saretha, w których uczestniczyłem. Wspomnienia, wspomnienia. Ten obdarzony magnetyzmem głos przykuwa uwagę i po chwili na ekranie monitora ukazuje się kreator postaci głównego bohatera - znak rozpoznawczy wszystkich rolplejów świata. Jego budowa i zawartość budzi nadzieję, że wreszcie będzie mi dane zagrać w prawdziwą grę fabularną, a nie jakiś ersatz powstały na kontynuacji słynnej niegdyś kultowej gry.
Na dobry początek decyzja, komu powierzymy losy i już rozterka. Archetypów postaci jest lekko koło dwudziestu, charakteryzujących się na poziomie podstawowym rasą, kulturą i profesją. Pochodzenie ras ściśle powiązane jest z ich regionem umiejscowionym w bogatym uniwersum gry. Elfy równinne, amazonki, krasnoludy, do których słabość mam okrutną od czasów pierwszego czytania tolkienowskich opowieści, magowie, rzezimieszki i złoczyńcy, piraci - mnie kojarzący się zdecydowanie bardziej z wikingami - oraz inne postacie wyciągają ręce w geście zapraszającym do gry. Zaczynamy jednak od określenia … płci bohatera, by po chwili korzystając z krótkich wskazówek opisujących podstawowe cechy naszego kandydata (siła, inteligencja, zręczność, itp.) oraz wartości bazowe (zdrówko, energia, astralna i dalsze) przejść do krótkiego dossier uzupełnionego atutami i ułomnościami danej postaci. Smacznie, prawda? W zupełnie starym, dobrym erpegowskim stylu!
Teraz mała niespodzianka. Po dokonaniu wyboru podstawowego nowicjusze i "leniuszki" zniechęcone dostępnością do trybu eksperckiego ochoczo rozpoczną przygodę. A sól tej gry, miodzio i co jeszcze wolicie znajduje się właśnie pod adresem tegoż trybu. Po wejściu do niego i wyzerowaniu punktów doświadczenia przypisanych " z urzędu" do postaci zyskujemy mały kapitalik startowy i zaczyna się jazda! Funkcjonalnie, logicznie i pięknie wizualnie opracowane drzewko rozwoju postaci z cechami podstawowymi, zakładki umożliwiające dostęp do inwentarza i wielość poszczególnych umiejętności dostarcza niesamowitej frajdy z "budowania" własnego herosa. Po zakończeniu procesu "kształtowania i kształcenia" ruszamy na spotkanie przygody.
Twórcy gry bieg jej wydarzeń umiejscowili na kontynencie zwanym Aventuria. Wygląd środowiska poszczególnych lokacji zależny jest od państw, które przyjdzie nam poznać w trakcie rozgrywki. Na początku gry zetkniemy się częścią, którą umownie nazwać można "europejską", o czym świadczą w szczególności elementy budownictwa, wyglądu, techniki, uzbrojenia i wyposażenia oraz inne cechy charakterystyczne, które mogą kojarzyć się z historycznymi czasami średniowiecza europejskiego wzbogaconego o obecność postaci ze świata fantasy - elfów, magów bitewnych, krasnoludów, wiedźm czy też smoków, że o innych równie malowniczych indywiduach nie wspomnę.
W czasie podróży przez Aventurię przyjdzie nam gościć w surowych i mroźnych okolicach na północy, zaliczyć pustynne peregrynacje, poznać okolice, których wygląd kojarzyć się może tylko z Dalekim Wschodem i złożyć wizytę na malowniczych wyspach, których powietrze przesycone jest magią. Różnorodność duża i gwarantuje mimo godzin spędzonych na dążeniu do wyjaśnienia okoliczności stanowiących oś fabularną kompletny brak znużenia czy też znudzenia. Mając na uwadze czas wydarzeń i przyjmując, że jest to epoka przedinternetowa uznać należy, iż stosowanym środkiem komunikacji międzyludzkiej na odległość była ginąca dzisiaj sztuka epistolografii i właśnie od listu ta historia się zaczyna…. Wiadomość od Przyjaciela nie pozostawia złudzeń i pora najwyższa ruszyć mu na odsiecz. W ten sposób znajdziemy się w wiosce Avestreu.
Interesująca fabuła pełna jest nieprzewidzianych zwrotów akcji i pobocznych questów, które nieprzerwanie biegną przez kolejne, ślicznie opracowane lokacje w zacnej kompani przyjaciół. Czy jest idealna? Nie, gdyż takich opowieści w grach po prostu nie ma. "Drakensang" gwarantuje doskonałą zabawę i to przez czas powyżej 100 godzin, co przy aktualnych produkcjach mających w porywach do kilkunastu godzin gry jest miłym zaskoczeniem. Oczekujących na szczegóły dotyczące poszczególnych linii fabularnych muszę rozczarować - nic z tego. Chcesz poznać Drakensanga"? Nic prostszego. Zagraj, przejdź i to najlepiej kilkukrotnie, gdyż gra jest nieliniowa i będziesz Władcą. Władcą Wiedzy Własnej - nikomu niedostępnej. Stwierdzić muszę jedno. Omawiana gra oferuje zabawę na poziomie daleko wyższym, niż nieszczęsna kontynuacja "Neverwinter Nigts" wraz z dodatkami, a o "Bugothicu" nie wspominam. Wygrywa też w cuglach z "Falloutem 3". Tego tytułu nie zaszczycę żadnym epitetem, szkoda zdrowia i nerwów oraz zawiedzionych oczekiwań, a za chwilę, gdy piszę ten tekst rozpocznie się Nowy zupełnie Rok.
Powrócę na chwilę do początku gry, czyli do wioski Avestreu. I tu moja mała uwaga. Lokację startową gry poznali wszyscy, którzy "zassali" (słowo, którego popularność jest dla mnie nieustająca zagadką) wspomnianą wcześniej grywalną wersję demo. Bazując na wcześniejszych doświadczeniach przemaszerowałem przez nią niczym orkan. Niemal na drodze do kolejnej lokacji zrobiłem zapis gry i zamierzałem ją opuścić. Na pożegnanie sprawdziłem stan posiadania i niemile zdziwiłem się dorobkiem PD, czyli zdobytych punktów doświadczenia. Klęska! Wczytuję z powrotem grę i ciosam bez litości odkryte questy przy okazji kolejnych rozmów z zaludniającymi lokację postaciami. Grubo ponad 10 (słownie: dziesięć)! Niejako przy okazji okazuje się, że treść niektórych zadań naprawdę jest zabawna. Rozgrywka, która na początku wydawała się prosta by nie rzec prostacka nabiera rumieńców, tym bardziej, że każdy kolejny etap gry niepostrzeżenie niczym polskie progi podatkowe i ceny nieustannie wzrasta. Krajobrazu dopełniają bossowie i kluczowe postacie poszczególnych zadań. Do dzisiaj pamiętam pojedynek z pewną, nieco wyrośniętą Panią Szczurkowską pomieszkującą w piwnicach zakładu produkcyjnego sektora przemysłu browarniczego. Do zadań typu "przynieś - dostarcz - załatw" niepostrzeżenie dołączają zagadki logiczne o różnymi stopniu trudności. Początkowo prostota zostaje zastąpiona autentycznymi wyzwaniami, które po rozwiązaniu już nie są takie straszne.
Osobną kwestią jest kształtowanie naszego bohatera i jego drużyny. Wbrew pozorom punkty doświadczenia, które przekuwamy w wymierne korzyści nie płyną rzeką szeroką niczym Missisipi a raczej wątłym strumyczkiem. W momencie, gdy uda się uciułać nieco upragnionych PD powstaje nierozwiązywalny dylemat, w co inwestować? W siłę? W moce tajemne? A może w niedoceniane gadulstwo? O tym zadecydujecie już sami. Bez mojego udziału. Do tych rozterek dochodzi zbieranie fantów i receptur, handelek w celu pozyskania malutkich grajcarków, nieco większych talarów i porządnych dukatów. A jak się ma sianko to i… Po raz kolejny procentuje także dokładność w eksploracji poszczególnych lokacji właściwa dla starych wyjadaczy gier RPG. Każda rozbita skrzynia może skrywać unikatową broń lub pancerz. Nie od rzeczy jest posiadanie w drużynie lekko złodziejowatego kompana, dla którego żaden zamek nie stanowi poważnej zapory. Drugą z mojego punktu widzenia pożądaną postacią jest sojusznik obdarzony zdolnościami leczenia, odtruwania i mocami magicznymi, najlepiej ofensywnymi. Typów moich nie zdradzam i do tej wiedzy proponuję dojść samemu wg własnych preferencji i oraz sympatii.
Sam system rozgrywki został zbudowany na zasadach rządzących systemem "The Dark Eye" w klasycznych "papierowych" grach fabularnych fantasy, który został stworzony w 1984 r w Niemczech przez Ulricha Kiesowa i wdrożony wspólnie ze Spiel & Freizeit GmbH i the Droemer Knaur Verlag. Ciekawostką jest fakt, że system ten jest mimo upływu lat bardzo popularny w Niemczech, Austrii i krajach Beneluxu. Istotą tego systemu jest działanie wynikające z biegu linii fabularnej i decyzji podejmowanych z racjonalnych pobudek. W cenie jest również zespołowe działania, a zdecydowanie mniejszy nacisk kładzie się na niemal małpią sprawność paluszków i szybkość uderzeń w klawiaturę. W omawianej grze występuje dodatkowo element aktywnej pauzy, która w sytuacjach krytycznych pomaga zrewidować swoje stanowisko wyjściowe i przeformowanie drużyny w imię przyszłego sukcesu. Z przyczyn oczywistych nie omawiam tu dokładnie kwestii systemowych gier fabularnych związanych z cechami, wartościami bazowymi i modyfikatorami. Wszystkie te elementy zostały powiązane bezbłędnie przez Autorów "Drakensanga" ze studia Radon Labs w całość, tworząc nową jakość, ściśle powiązaną z korzeniami gier RPG.
Omówiłem kilka zaledwie elementów gry "Drakensang", które mogę przyrównać do składników doskonałego kilkupiętrowego tortu. Pora na pozostałe elementy tego przysmaku. Teraz słów kilka na temat technikaliów. Dane o wymaganiach sprzętowych, które zacytowałem z informacji na pudełku gry jasno wskazują, że można zanurzyć się w świat Aventurii bez kupowania kombajnu udającego komputer za kilka tysięcy złotych. Oczywiste jest, że im mocniejszy "piec" tym większe możliwości wyciśnięcia ostatnich soków z oprawy graficznej i ścieżki dźwiękowej, ale generalnie jest to pozycja z uwagi na przyjazne wymagania znacznie szerzej dostępna ogółowi graczy, niż niektóre "niby hity" z kosmicznymi wymaganiami sprzętowymi. I bardzo dobrze! Co ciekawe - bez tych cudów udało się stworzyć grę idealnie zoptymalizowaną. W czasie pełnego przejścia gry ANI RAZU nie zostałem zaskoczony wywaleniem do systemu! To ewenement na skalę światową i w tym aspekcie przyznaję "Drakensangowi" pozycję nr 1 roku 2008 na mojej prywatnej liście rankingowej, jako grze kompletnej. Mało tego. Gra funkcjonuje idealnie płynnie, bez żadnych zwisów, szarpanych obrazów, czy błędów w grafice. Udało się ekipie z Radon Labs wprowadzić mnie w stan niemal nirwany. Mój wielki Szacunek dla ich talentów i profesjonalnych umiejętności. Okazało się, że jest możliwe stworzenie gry, która nie doprowadza do furii. I to w dodatku bez opowiadania kitu, że publikowany patch do gry w dniu premiery "wielkiego hita" jak czynił to ostatnio jeden z potentatów został stworzony z myślą o graczach. Z myślą o nabywcach tworzy się gry dopracowane i niewymagające setek łat jak nie przymierzając "S.T.A.L.K.E.R.: Czyste Niebo", o którym z czystym sumieniem mogę powiedzieć, że kupiłem betę za pełniaka. Porażka to była koszmarna.
Oprawa graficzna jest prześliczna i urzeka swoją jakością. Postacie malowane miękką komiksową kreską zostały obdarzone przez plastyków cechami, dzięki którym można już po ich wyglądzie odgadnąć, kim są. Wystarczy spojrzeć tylko na krasnoluda by wiedzieć, o czym mówię. Poszczególne lokacje obojętne czy to miasto Ferdok, czy też Mroczny Las urzekają pięknem i nie przeszkadzają mi w tym wypadku z rzadka trafiające się niewidzialne ściany. Do tego poziomu doskonale równa animacja ruchu i fizyka. Moim zdaniem od strony graficznej "Drakensang" spokojnie mieści się w "10" najlepszych gier upływającego roku. Ścieżka dźwiękowa jest na porównywalnym do szaty graficznej poziomie. Nawet taki drobiazg jak rozłupanie beczki kryjącej różne przedmioty brzmi naturalnie! Głosy środowiska, aktorów użyczających głosu postaciom, szczęk oręża i wszystko inne, na co składa się kompletna szata dźwiękowa jest bliskie ideału. O muzyce nawet nie wspominam. Dość powiedzieć, że w czasie eksploracji krypt w pewnej okolicy tak zasłuchałem się w muzykę właśnie, że nie reagowałem w trakcie robienia z mojego bohatera kanapki przez kilku nieumartych. Krótko mówiąc grafikę i dźwięk oceniam bardzo wysoko.
"Drakensang: The Dark Eye" został wydany na nasz rodzimy rynek przez Techland. Co można powiedzieć, o jakości wydania? Tu niestety mam mieszane uczucia z przewagą pozytywnych. Na pierwszy ogień przyjrzyjmy się polonizacji gry. Wyszło nieźle, gdyby nie to, że momentami zespół dokonujący polonizacji zaczął się bawić w słowotwórstwo, czyli coś, czego nie znoszę. Przykład użytego określenia "smokobójca" mówi sam za siebie. Nie można było użyć terminu "Łowca smoków", "Zabójca Smoków" czy czegoś innego, zamiast wspomnianego smokobójcy? Stąd tylko krok do "muchobójcy", "koniobójcy", czy też innego "-bójcy". W czasie tej radosnej zabawy spała zapewne snem kamiennym korekta listy dialogowej. O mało nie spadłem z krzesła, gdyż na ekranie monitora zobaczyłem w tekście sformułowanie "…w ruinach starej wierzy…" Zapewne korektorowi kamienna wieża skojarzyła się z wiarą. Dobrze, że nie z ojcem Dyrektorem! Oto widoczne skutki indoktrynacji zwanej dla niepoznaki katechezą! Takich baboli, byków i jałówek znalazłem kilka, a potem zrezygnowałem z zwracania na nie uwagi, gdyż po prostu szkoda własnych nerwów. Niestety, kładzie to cień na jakości wydania gry a szkoda. Za ten element Wydawca powinien pogratulować szczególnie twórcom tych wątpliwych "smaczków"! Najlepiej uwolnieniem od smutnego obowiązku świadczenia pracy... Dla odmiany pudełeczko z grą opatrzone zostało gustowną ilustracją niepozostawiającą wątpliwości, jaką grę pragniemy nabyć. Wewnątrz nośnik z grą, instrukcja do gry opracowana rzeczowo i treściwie a co ważne wydana na porządnym papierze oraz plakat z umieszczonymi na jego odwrocie opisami poszczególnych umiejętności specjalnych. "Drakensang" został wydany przez Techland starannie i gdyby nie wpadka z polonizacją moje uznanie byłoby pełne, a tak…. No i ta cena bez grosików paru trafiająca w "stówkę". Rozumiem - opłaty licencyjne, koszty produkcji i lokalizacji, ale czy nie można było z tego wykroić, chociaż 79,90? Łatwiej by się trawiło, zresztą sugerowana przeze mnie cena zaczyna być standardowa w stosunku do nowości wydawniczych na rynku gier komputerowych.
Pora na konkluzję, którą poznają tylko nieliczni. Nieliczni, którzy doczytali tę recenzję do końca. "Drakensang: The Dark Eye" jest grą bardzo dobrą by nie rzec świetną i w pełni zasługuje na wydanie na nią żądanych pieniędzy. Klasyczny cRPG z interesującą i nieliniową fabułą w pięknej szacie audio - wizualnej, obdarzony niezliczonymi możliwościami rozwoju bohatera to pozycja, którą każdy miłośnik gier komputerowych i to niekoniecznie zatwardziały fan "rolplei" powinien mieć u siebie. Ja osobiście polecam gorąco ten tytuł!
Co dalej? Zapraszam do awantury w Aventurii!