Ogromny świat, szybkie samochody, efektowne kraksy… czwarty Driver podtrzymuje tradycję zapoczątkowaną przez swojego poprzednika i pokazuje, jak takich gier robić się nie powinno…
Już na samym początku wszystkich fanów (o ile jeszcze jacyś zostali po premierze niechlubnej "trójki") muszę zasmucić pewnym ważnym faktem; Parallel Lines to zaledwie konwersja gry wydanej w 2006 roku na konsolę Playstation 2 oraz pierwszego Xboksa. Na całe szczęście nie jest tak źle, jakby można było się spodziewać, mimo to rewelacji nie ma. Ujmując sprawę w skrócie; najnowszy Driver to mocny średniak, którego znakiem rozpoznawczym jest nic innego, jak właśnie marka, którą zawdzięcza dwóm pierwszym grom z serii. Ale przejdźmy do rzeczy, w końcu jest o czym pisać, jakby nie było San Andreas w końcu ma jakiegoś rywala, nie licząc Just Cause, który przeszedł niemal bez echa.
W czwartej części "kierowcy" przyjdzie nam pokierować młodym chłopakiem o ksywce TK (The Kid), który to obiera drogę "whellmana" (osoby, której zadaniem jest po prostu świetnie jeździć) i co najważniejsze; jest cholernie dobry w tym co robi. Wszystko dzieje się w Nowym Jorku lat siedemdziesiątych, nic więc dziwnego, że tamtejsza mafia sama wyciąga ręce po tak uzdolnionego chłopaka. Napady na banki, ucieczki, nielegalne wyścigi - to jest właśnie chleb powszedni TK. Tak mogłoby się skończyć wprowadzenie fabularne do typowej gry akcji a la GTA, lecz tutaj jest nieco ciekawej. Te realia to zaledwie połowa rozgrywki, bowiem podczas jednej z misji "dzieciaka" coś idzie nie tak, a nasz bohater trafia za kratki. Niestety, w tym wypadku nie ma co liczyć na kaucję czy ucieczkę jak to ma miejsce w wielu grach tego typu. Rzeczywistość okazała się bardziej brutalna. TK wychodzi z paki po 28 latach wyroku, gdzie już nic nie jest takie same jak przedtem. Nowy Jork roku pańskiego 2006 wita ozięble. Pozostaje pytanie, czy człowiek po tak długiej odsiadce jest w stanie przywyknąć do nowego świata, oraz jaką drogę obierze…
Pierwsze co w najnowszym Driverze od razu rzuciło mi się w oczy to grafika. I nie chodzi tutaj o żadne techniczne fajerwerki, wręcz przeciwnie. O ile wszystko co znajduje się jak najbliżej nas jeszcze jakoś wygląda (znośnie, ale na pewno nie ładnie) to wszystko co znajduje się już dalej woła o pomstę do nieba. Niezależnie czy są to inne samochody, budynki czy przechodnie, wszystko jest po prostu kwadratowe, puste i nijakie.
Piętno Playstation 2 i jej możliwości technicznych jest tutaj bardzo odczuwalne. Pomimo czasu swojej premiery z żalem muszę przyznać, że Driver: Parallel Lines wygląda brzydziej niż GTA: San Andreas. Oczywiście po pewnym czasie da się przyzwyczaić (ba, na siłę można nawet zauważyć pewne graficzne "smaczki"), lecz niesmak i tak pozostaje. Najgorsze wrażenie wywarło na mnie samo miasto, choć w zasadzie nie wiem, czy Nowy Jork w Driverze można określić tym mianem. Osobiście bardziej przypominało mi to po prostu masę ogromnych kartonów po mleku ustawionych obok siebie i żałośnie imitujących miejską aglomerację. Może i napotkaliśmy gdzieś na mostek czy park, ale wszystko to było tak szkaradne, że czym prędzej chciałem po prostu włączyć San Andreas. A chyba nie o to chodziło twórcom.
Fakt, gra w wersji na PC jest nieco ładniejsza niż jej starsza, konsolowa siostrzyczka, mimo to pamiętajmy, że już na PS2 produkcja do najładniejszych nie należała. Jeżeli dodać do tego moc układów graficznych najnowszych komputerów stacjonarnych to naprawdę można dostać ciarek. Zresztą spójrzcie tylko na obrazki.
Jeżeli o rozgrywkę chodzi, jest raczej standardowo. Znamienitą większość misji przyjdzie nam spędzić za kółkiem, choć możemy również wysiąść z pojazdu i na własnych nogach pobiegać tu i tam, choć misje bez samochodu to właściwie perełki. Tym właśnie różni się Driver od GTA. W tym pierwszym nacisk był zawsze położony na kraksach i brawurowych wyścigach, w tym drugim na wolności i zróżnicowaniu. Głównych misji jest ponad 30, lecz nie możemy zapomnieć o misjach dodatkowych takich jak wyścigi na torze, "zgarnianie" dłużników czy destruction derby. Źle nie jest, choć w porównaniu do San Andreas wypada raczej blado. O ile pierwsze misje to ciekawe epizody, o tyle później wszystko ogranicza się do "dogoń, zabij, wróć" bądź "przyjedź i odjedź" w określonym czasie. A szkoda, bowiem po dobrym początku naprawdę można się rozczarować.
Tak jak w poprzednich osłonach tak i tym razem za wykonane zadanie dostaniemy szmal, dzięki któremu będziemy otwierali nasze małe okno na świat. Potężniejsze giwery, lepsze części do samochodów czy poważniejsze kontakty będziemy w stanie zyskać jedynie za pomocą pieniędzy. Te z kolei dostajemy przy każdej udanej misji zleconej nam przez mafijnego bossa. Klasyczne rozwiązanie, które sprawdza się i tym razem.
Jak w poprzednich częściach tak i tym razem nasz styl życia nie będzie odpowiadał funkcjonariuszom policji. Kwestię zatargu z prawem rozwiązano tutaj dosyć ciekawie, bowiem osobną skalę "poszukiwań" policja wyznacza za twoje samochody, a osobną za Ciebie samego. Już tłumaczę: wyobraź sobie, że jesteś poszukiwanym przestępcą, który właśnie co przed chwilą zmienił furę, którą dokonał skoku na bank. Teraz wozisz się kradzionym cadillakiem bez dachu. Przejeżdżasz pewny siebie koło radiowozu, a ten mimo to i tak rzuca się za tobą w pościg. Jaki z tego wniosek? Policjanci nie patrzą jedynie na numery rejestracyjne, ale również na twarz kierowcy i jego rysopis podany na miejscu zbrodni. Oryginalny pomysł.
Jeżeli o te wszystkie brawurowe pościgi i ucieczki chodzi, które jakby nie było są znakiem rozpoznawczym serii, to mam mieszane uczucia. Z jednej strony (przy odpowiednio dobrym komputerze oczywiście) panuje tutaj naprawdę zagęszczony ruch, co daje ogromne pole do popisu, z drugiej strony zarówno system sterowania jak i system kolizji wołają o pomstę do nieba. Wszystkie wózki prowadzą się na tyle nierealistycznie, na ile jest to tylko możliwe. Autobus, jeep, taksówka czy samochód wyścigowy… poza prędkością naprawdę nie ma odczuwalnych różnic. Nie wiem, co myśleli sobie autorzy tworząc model jazdy, ale jak dla mnie jest to totalna kpina. Potencjał został zmarnowany, bowiem po zatłoczonych ulicach Nowego Jorku nie pędzimy samochodem z lat siedemdziesiątych, a statkiem kosmicznym, oczywiście na autopilota. Za łatwo.
W porównaniu do poprzednich części znacząco zmienił się stopień trudności. W Parallel Lines wszystko jest o wiele prostsze. Mamy zapis profilu w dowolnym momencie, możemy wybierać stopień trudności, a misje z limitem czasu nie są już niewykonalne, tak jak miało to miejsce w poprzednich częściach. Gra sama w sobie została znacznie uproszczona. Ale czy to dobrze? Pierwszy i drugi Driver (trzeci bowiem nie istnieje chyba dla każdego fana) znany był z tego, że to nie gra dla laików, lecz prawdziwych wirtualnych mistrzów kierownicy. Tym razem producenci (Ubisoft) zapragnęli uderzyć w gusta szerszej gawiedzi. Niestety, pomysł jest chyba lekko chybiony, nowi gracze nie znajdą tutaj bowiem nic, co mogło by ich przyciągnąć na dłużej, starzy wyjadacze będą natomiast kręcić na to wszystko głowami z niesmakiem.
Warto napomnieć również o muzyce, która jakby nie było utrzymuje klimat zarówno teraźniejszego jak i starego Nowego Jorku. W samochodowym radiu usłyszymy takich artystów jak Jimie Hendrix, Blondie czy Electric Light Orchestra. Brawo! Tylko czemu tak dopracowana ścieżka dźwiękowa idzie w parze z tak niedopracowanymi pozostałymi aspektami tej produkcji? Niestety, wszelkie dźwięki samochodów również nie brzmią imponująco, przechodnie natomiast mają nad wyraz skąpe słownictwo. Mimo to na dźwięk narzekać nie trzeba, wywiązuje się ze swoich zadań co najmniej znośnie.
Nie mogłem się powstrzymać, aby na niemal samym końcu napisać o cut-scenkach. Wspaniała sprawa, chyba największy plus w najnowszym Driverze. Pomiędzy wypełnianiem głównych zadań zostajemy świadkami wspaniałych filmików, które tak świetnie oddają klimat gry, jak żadna rzecz w tej produkcji. To tutaj możemy dokładnie przyjrzeć się naszemu bohaterowi, docenić styl lat 70 czy unikatowy "czar" tamtejszych miejsc i ludzi. Filmiki są nad wyraz przekonujące, zrobione z dbałością o każdy szczegół i nasączony litrami klimatu. Właściwie o te cut-scenki powinny zostać dodane na osobnej płycie, kto wie, czy nie cenniejszej niż samo Parallel Lines ;). Niestety, filmiki nie są w stanie uratować samej gry. A szkoda, bo gdyby wszystko zostało zrobione z taka dokładnością i dbałością o gust… byłby hit.
Podsumowując, najnowszy Driver niczym szczególnym mnie nie zaskoczył, choć na całe szczęście nie powtórzył niesławnej porażki swojego poprzednika. W Parallel Lines grać się naprawdę da, choć pozostaje tylko pytanie po co, skoro dziadek San Andreas jest o wiele lepszy, a zbliżające się wielkimi krokami GTA 4 najprawdopodobniej zmiecie całą konkurencję. Mimo wszystko, jeżeli nie szkoda ci 100 zł [mi by było szkoda - Volt.], a dzieła Rockstara znasz już na pamięć, nie powinieneś być rozczarowany, mała odskocznia będzie zapewne miłym przeżyciem. Oczywiście hitu nie ma, ale tak jak mówiłem: nowy Driver to solidny średniak.