Minęło już dobre półtora roku od premiery pierwszych Gearsów. I jeżeli mam być szczery, nawet gdyby zostały wydane dopiero teraz, to i tak dałbym im bez wahania dyszkę. Toż to właśnie ta gra wprowadziła trend na krycie się za przeszkodami, to ona sprawiła, że wybebeszanie poczwar piłą jest takie satysfakcjonujące... Żeby nie wspomnieć o broniącej się zawzięcie przed zębem czasu oprawie graficznej, do której to wszystkie niemalże gry są porównywane (i zazwyczaj wtedy nazywane swoistym echem produkcji od Epic). Już od dawna wiedziałem, że jeżeli jakaś gra ma się okazać - nie bójmy się tego stwierdzenia - bardziej zajebista, może być nią tylko kontynuacja.
Od razu powiem - nie palcie się na podobną rewolucję jak w przypadku "jedynki". Formuła pozostanie taka sama, bo i po co stawiać na głowie coś, co już jest bliskie ideałowi. Zmienią się jedynie poszczególne przyprawy na nieco pikantniejsze, a całość zostanie podana na znacznie większym talerzu. I nieco inaczej przedstawiona, o czym potem. Bigger, better and more baddass - w ten sposób reklamuje się najgorętszy tytuł tego roku.
Kto stęsknił się za ciężkim dupskiem Marcusa, Doma i całej brygady Delta Team zapewne się ucieszy, bo pewnym już jest, że z chłopakami się nie pożegnamy. Przynajmniej na początku. Akcja rozgrywa się w 6 miesięcy po wydarzeniach z poprzedniej odsłony. Jak się okazuje, mocno wymuszony happy end pierwszej części, wcale nie ma swojego odzwierciedlenia w "dwójce". Jest wręcz gorzej - Locusty znalazły sposób by teraz zrównywać z ziemią całe miasta (dosłownie - kopią wokół, co powoduje, że dany obszar zapada się pod powierzchnię gleby), a i towarzyszą im zupełnie nowe pleśniaki, przy których Brumak wygląda jak niesforny szczeniaczek. Na razie wiemy tylko o olbrzymich dżdżownicach, ale znając życie jeszcze nie jednym nas twórcy zaskoczą. W świetle takiego obrotu spraw, garstka broniących się dzielnie ocalałych postanawia całą swoją siłą przejść do ofensywy. Zapomnij o przemierzaniu ciemnych zaułków czteroosobowym zespołem. Gears of War 2 przedstawi nam wojnę totalną.
I to w najlepszym możliwym wydaniu, w czym utwierdził mnie już pierwszy fragment gameplayu z single'a. Wielki konwój, z maszynami wojennymi, bronią i całą masą innych zabawek destrukcji, gdzieś pośród śnieżnych, gęsto porośniętych szczytów... Już sam ten widoczek sprawia, że po plecach przebiegają ciarki. A jak dodam, że owa parada wpada w zasadzkę Locustów? Setki piechoty na ziemi, kilka Brumaków, jakieś latające gady... Wojna. My w tym czasie wcielamy się w Marcusa stojącego na szczycie jednego z pojazdów. Najpierw czeka nas walka na większą odległość, ale gdy Locusty zaczną się wspinać na górę... Pojawiła się walka na piły, podczas której musimy klikać ‘B' szybciej od naszego przeciwnika, pojawił się motyw z żywą tarczą (!), nowy karabin oraz finishery - dotąd dostępne tylko w multi. I to niesamowicie efektowne finishery: Marcus najpierw z kopniaka traktuje klęczącą poczwarę, a następnie z dzikim okrzykiem zaczyna okładać ją pięściami. Sweeeeet...
W walce pomogą nam również nowi bohaterowie, niekoniecznie komandosi (bo do batalii postanowiono zabrać każdego, kto tylko potrafi unieść karabin). Jakiś szeryf w czapie samego Indiany Jonesa oraz Tai - uduchowiony wojownik, nadający reszcie niezłego kontrastu. Z dwójką starych znajomych (Colem oraz Bairdem) też się zobaczymy, ale nie przez cały czas. Wątek Doma natomiast ma być jednym z ważniejszych w grze. O co chodzi? O jego zaginioną żonę, Marię Santiago, która oszalała po E-Day. Podobno była widziana gdzieś w górskim miasteczku, w którym cała eskapada z poprzedniego akapitu chce się wkopać pod ziemię za pomocą specjalnych maszyn (usiądziemy za ich sterami, spokojnie).
Zmiany naturalnie dotknęły również tryb multi. Wzrosła ilość zawodników w jednej drużynie, z 4 do 5, a całość kładzie teraz większy nacisk na rozgrywkę taktyczną. Mapy nie uległy żadnym większym przekształceniom - wciąż są to małe, pełne przeszkód lokacje. Ciekawym wydaje się natomiast fakt odświeżenia jednej z nich - Gridlock nadciąga w zupełnie nowym, "zarośniętym" wydaniu, a jak! O trybach nie wiadomo na chwilę obecną zbyt wiele, poza nową wersją Capture the Flag, która mnie po prostu urzekła... Teraz flagą nie będzie szmata zawieszona na przydługim kijaszku. Teraz będzie nim żywy, wystraszony facet, naparzający pistoletem we wszystko co się rusza, w dodatku biegający po całej planszy. Należy go najpierw ogłuszyć (a dziad silny jest, podobno nieraz zdarzy się, że zabije Cię cholerna flaga), a potem taszczyć za sobą, nastawiając się na ostrzał.
Są jeszcze pomniejsze nowinki - szalenie efekciarski miotacz ognia (nie wiadomo czy również w single'u), tarcza, którą możemy nieść za sobą, ale poruszamy się wtedy strasznie wolno i możemy nawalać tylko z pistoletu, oraz możliwość stawiania granatów niczym min. A co z trybem co-op, na który po części również modę wprowadziła pierwsza część? Będzie. I to z tym dodatkiem, że każdy z graczy będzie mógł ustawić swój własny, osobny poziom trudności. Nie pytajcie jak to będzie działać.
Na ile starczy nam nowy hicior Epica? Cóż, mówi się o 15-20 godzinach do skończeniu trybu dla pojedynczego gracza. Nieźle, co? Pozostaje nam już tylko czekać do listopada tego roku, zadziwiająco szybkiego terminu. A, nie wspomniałem, że gra ma mieć całkowicie otwarte zakończenie i parę tajemnic w zanadrzu... Ach, ja już mam ochotę wybebeszyć parę Locustów!