Grand Theft Auto wydany w 1997 r. był w zasadzie grą znikąd. Studio znane głównie z serii Lemmings i kompletnie nieznany wówczas wydawca. Tytuł był juz wtedy słaby technicznie, lecz gracze to chwycili. Swoboda i całe trzy miasta do zjeżdżenia dawały mnóstwo radości. Wydana niewiele później druga część gry była praktycznie identyczna. W XXI w. uznano jednak, skądinąd słusznie, że gracze oczekują więcej. Tak narodziła się GTA3
Dodać należy, iż wydana została w atmosferze skandalu, gdyż oto pojawiła się gra, w której możesz niczym nieskrępowany pokierować działaniami prawdziwego sukinsyna. Niby to wszystko już było, tym razem jednak na akcję spoglądaliśmy zza pleców bohatera, więc żadnych szczegółów nam nie szczędzono. Wrzawa związana z brutalnością gier podniosła się jak nigdy dotąd i jak zwykle sprzedaż skoczyła ostro do góry. W konsekwencji tego Vice City, kontynuatorka "trójki", sprzedawała się jeszcze lepiej, a San Andreas... no właśnie...
CJ, wassup homie?
W tej części wskakujemy w skórę Carla Jonhsona - CJ-a, czarnoskórego ziomala w białym podkoszulku, dżinsach i bokserkach nadmiernie nad spodnie wystających. Wraca on do rodzinnego Los Santos po pięciu latach pobytu w Liberty City. Powodem jest śmierć matki, zamordowanej przez nieznanych sprawców. I już dojeżdżając do domu ma "szczęście" spotkać starych znajomych - oficera Tenpenny'ego i Pulaskiego, wraz z nieodłącznym przydupasem Hernandezem, którzy są tak mili, że zabierają CJ-a na wycieczkę krajoznawczą po terenie Ballas i bonusowo wrabiają go w morderstwo policjanta. Bez bagażu, z kilkoma dolcami w kieszeni nasz podopieczny ma dostać się na kwadrat. W domu matki spotyka ziomala Big Smoke'a, z którym jedzie na pogrzeb, gdzie wita go brat Sweet, siostra Kendl, ziomek Ryder i salwa honorowa Ballas, która przez przypadek niszczy wóz Smoke'a i zmusza nas do użycia rowerów. Wypluwamy więc płuca, naciskając czym prędzej na pedały (bez skojarzeń) i wracamy na wspomniany kwadrat. Okazuje się, że sytuacja nie jest zbyt różowa, ale fioletowa - mianowicie chodzi o napływ barw Ballas na tereny 'homies' z Grove Street Families. Poza tym większość ziomków chodzi albo naćpana, albo już nie chodzi wcale. Crack i kłótnie "rodzinne" niszczą gang od środka, zaś pozostałem gangi (Ballas i Los Santos Vagos) - od zewnątrz. Odbudowa dawnej potęgi to sprawa priorytetowa, a zaszczyt ten niewątpliwy przypadnie nam. Osiągniemy ten cel paląc, grabiąc, mordując, gwa... rozpędziłem się. Oczywiście nie wszystko, co zrobimy, jest podobną przyjemnością, jak te, które wymieniłem. [Przyjemnością? - Volt.] Strzelaniny, pobicia, włamania, morderstwa na zlecenie, kradzieże, pościgi, krew, pot, łzy, przekleństwa, skamlenia, złorzeczenia, krzyki, wrzaski, jęki i inne równie nieprzyjemne sprawy. Główny wątek fabularny jest ogromny i ukończenie go nawet wprawnemu graczowi może zając sporo czasu. Nieraz nasza szczęka będzie się poruszała ruchem jednostajnie przyspieszonym, prostopadłym do podłoża, bo niektóre zwroty akcji są naprawdę ciekawe. To wszystko przeżyjemy, by rosnąć w siłę, aż w końcu staniemy się wielkim madafaką, siejącym postrach w całym stanie San Andreas.
It's Los Santos, baby
Tym razem nie w mieście, a stanie - do dyspozycji oddano nam ogromne połacie terenu, składające się z 3 miast - Los Santos, San Fierro i Las Venturas. Oprócz tego czeka na nas duuużo obszarów pozamiejskich - wsie, autostrady, pustynie, znalazło się też miejsce na górę Chiliand. A wszystko to bez żadnych loadingów czy większych zwisów. Jest gdzie robić rozróby, wierzcie mi. Przy okazji warto też wspomnieć o tym, iż o wiele częściej dane nam będzie wchodzić do zamkniętych pomieszczeń. Możemy popykać w bilard w barze, zjeść coś w fast foodzie, oprócz tego sporo jest pomieszczeń związanych z samym wątkiem fabularnym.
Wracając do terenów, nie można nie wspomnieć niczego o samych miastach. Każde z nich ma odmienny, niepowtarzalny klimat. Los Santos (odpowiednik Los Angeles) to cuchnące gandzią i krwią przelaną podczas strzelanin "ziomalisko", jednym słowem - slumsy. Dostać z bańki czy z dziewiątki tu nietrudno. Co innego w dzielnicy Vinewood, stylizowanej na Hollywood. Następne w kolejności jest San Fierro (San Francisco) - eleganckie i specyficzne, z fabrykami, biurami etc. Las Venturas (Las Vegas) zaś to istny raj dla hazardzistów, jaskinia rozpusty, miasto, które nigdy nie zasypia. Sklepy, restauracje i, oczywiście, kasyna to nieodłączne części krajobrazu metropolii położonej w samym sercu pustyni. Oprócz miast istnieją też wsie. San Andreasowa prowincja także tchnie ciekawym klimatem, aczkolwiek mi do gustu on nie przypadł.
Wszystkie te tereny łączy jedno - wsiąknięcie w ich klimat to sprawa minut, nie godzin. Krótko mówiąc - ta gra ma w sobie to coś, co miały również poprzednie odsłony serii. Na pewno niebagatelny wpływ na to ma ogromna swoboda. Główny wątek możemy sobie praktycznie odpuścić, zajmując się całą resztą. Wyzwań "na boku" mamy multum, choćby znane każdemu fanowi serii misje taksówkarza, kierowcy karetki, gliniarza (cóż za ironia, nieprawdaż? ;)) czy pizza-boya W tej części doszły także misje włamywacza czy... alfonsa. Taa, nie ma to jak włożyć odpicowany, maksymalnie obciachowy kolorowy garnitur i wozić się z panienkami od "drobnych usług". Da się też oczywiście startować w różnorakich wyścigach, porozwozić autka do doków w celu uzupełnienia listy, zaliczać szkoły prowadzenia określonych pojazdów czy ścigać się na stadionach. Nie Twoje klimaty? Tak więc co powiesz na potańcówy w klubach, romantyczne randki czy zawody low-riderów? Nie? Już wiem, czego Ci potrzeba - zabawić się w szofera, odwożąc wozy gości hotelowych, rozwozić towary TIR-em po stanie albo poharować w kamieniołomie. Wciąż nie czujesz bluesa? No to może partyjka bilarda, skoki ze spadochronem, prowadzenie pociągu albo wszelkich maszyn latających, w tym odpowiednika pasażerskiego Boeinga? Jeśli nie, to już naprawdę nie wiem, jak Ci dogodzić...
Man, you jacked up
Na rozluźnienie mała zagadka - jaka jest najpopularniejsza gra w historii, oprócz GTA? Nie, nie Mario, nie Pac-Man, ale The Sims. Co powiesz więc na fuzję tych tytułów? Nie, nic nie brałem, nie mam problemów z nadciśnieniem czy poczuciem tożsamości. No może mam skłonności do przesady, ale jednak pewne cechy zapożyczone z tejże jak zacnej i ukochanej wśród alternatywnej "braci" graczowej zostały zaimplementowane w GTA: SA. Spokojnie, nie musimy martwić się o to, by nasz nigga sikał regularnie czy żeby nie zostawiać go samego w kuchni, ale za to możemy mu wybrać np. fatałaszki, przecież nie puścisz czarnucha na ulicę w bokserkach.
Tak więc w zielonych szortach, różowej koszuli i klapkach możemy też iść do fryzjera strzelić sobie fryzurę rodem z serialu "Drużyna A", a następnie trzasnąć na klacie dziarę w salonie tatuażu. Do wizażystki niestety nie pójdziemy, ale możemy za to napiąć nieco skórę na siłowni, by dziary się lepiej prezentowały. Po kilku dniach ciągłego biegania odezwie się jednak żołądek, wtedy wystarczy zajść do najbliższego baru i naszamać się do syta (ale nie przesadzajmy, ażeby nie zwrócić zbyt szybko smakowitego hamburgera). Gdy zadbamy o ciało, czas na duszę, a cóż oddziałuje na duszę bardziej niż piękno? Tak więc jedziemy odpicować sobie brykę. Co prawda Xzibit go nam nie odwiezie do warsztatu, ale przynajmniej sami sobie wybierzemy, co chcemy zmodernizować. Potem przydałoby się zostawić wóz w garażu, bo na ulicy za długo sobie nie postoi. W tym celu możemy kupować posiadłości porozrzucane po całym stanie. Jedne mają garaże, basen czy inne bonusy, a pozostałe nie.
O ile to akurat jest niemal niezauważalne w grze i nie musi być istotne, o tyle jednak dodanie współczynników określających bohatera ma duży wpływ na przebieg rozgrywki. Momentami zbyt duży, chorą przesadą jest fakt, iż by przystąpić do jednak z misji trzeba zwiększyć pojemność płuc do 20%. A robimy to oczywiście nurkując, co rzadko kiedy jest przydatne, a nigdy przyjemne. Tak samo jest z umiejętnością obsługi danej broni, wytrzymałością, maksymalnym poziomem zdrówka czy umiejętnością prowadzenia (się) pojazdów - rowerów, motorów, aut i samolotów (choć to akurat jest nieporównywalnie przyjemniejsze ;)).
My car, my fuckin' car!
No właśnie, pojazdy. To głównie od umiejętności (gracza, nie jego komputerowego alter-ego) prowadzenia tychże zależało powodzenie lub porażka, nie inaczej jest tym razem, ale teraz mamy większe pole do popisu. Oczywiście powiększeniu uległa galeria samochodów, samolotów i łodzi, ale doszły także rowery, z którymi jest o tyle kłopot, że by szybciej jechać, trzeba wciskać rytmicznie klawisz W. Początkowo sprawia to przykre wrażenie, które po odpowiednim wyćwiczeniu jednak mija. Automobili jest jak zwykle od groma, do wyboru, do koloru - sportowe, terenowe, pickupy, limuzyny etc. Oprócz tego motory (crossowe, wyścigowe i harley'e), pojazdy latające (wszelkie helikoptery, samoloty, awionetki, myśliwce), a także pływających parę się znajdzie. Do naszej dyspozycji oddano też inne ciekawe maszyny - gokarty, poduszkowce, traktory. Wszystkie te urządzenia prowadzi się bardzo przyjemnie, jednak mało ma to wspólnego z realizmem, podobno jest gorzej niż na PS2. A i jeszcze jedno - może się starzeję, ale bardzo podobał mi się efekt rozmycia obrazu podczas szybkiej jazdy.
Oh shit, I've got a gun
Niesamowite jest, ile żelastwa potrafi udźwignąć z sobą przeciętny bohater gier akcji. CJ nie jest tu o wiele gorszy i choć są pewne ograniczenia w postaci możliwości noszenia tylko jednej spluwy danego rodzaju, ale przyznać trzeba, że wyciagnięcie bazooki zza pazuchy to spore osiągnięcie. A co do rodzaj broni - jest ich kilka - broń biała (noże, kije, baseball), pistolety, uzi, strzelby, karabiny maszynowe, broń miotana (granaty, ładunku wybuchowe), ciężka (bazooki, minigun) oraz inne, np. aparat, spray (służący do tagowania w odpowiednich miejscach miast, odpowiednik ukrytych paczek w poprzednich częściach), spadochron albo... no, może sami to odkryjecie, bo pisać tu o tym nie wypada.
Zmianie uległ system celowania, tym razem, by to zrobić należy trzymać wciśnięty prawy przycisk myszy. Sprawia to wrażenie, iż mamy większą kontrolę nad postacią, może trochę błędne, ale rozwiązanie jest to zaiste świetne. Kolejnym, wspomnianym już, urozmaiceniem jest możliwość rozwijania umiejętności korzystania z tychże giwer, co ma o tyle istotne znaczenie, gdyż wzrasta nam celność, no a poza tym rozwinięcie danej umiejętności do maksimum pozwala np. na korzystanie z dwóch spluw jednocześnie (w przypadku pistoletów i mini-uzi) albo możliwości strzelania idąc (w przypadku karabinów). Zdolność anihilacji przeciwników podszkolimy też na strzelnicy, ale nie tylko w ten sposób można sprowadzić ich do parteru. W siłowniach możemy uczyć się różnych stylów walki, każda z nich znajduje się w innym mieście i ma do zaoferowania inne style.
You wanna dance?
No to może co nieco o oprawie audiowizualnej? Jak zwykle - jest nierówna. Poczynając od pozytywnego akcentu, muzyki, na negatywny - grafice, kończąc. Jak zwykle Rockstar postarał się, by nasze uszy nie były narażone na szkodliwy wpływ ciszy, więc jest je czym popieścić. Stacji jest kilka i każda gra zupełnie inną muzykę, mamy więc hard rock, stare przeboje, pop i, oczywiście, rap, w końcu ziomalskie klimaty wymagają posłuchania paru nawijek. Guns N' Roses, Depeche Mode czy Snoop Dogg powinny być wystarczającą zachętą, ale jeśli jednak się nam nie spodoba żadna ze stacji, można wrzucić własne "empifri". A co do grafiki, krótka piłka - słabiutka konwersja z PS2. Tyle.
Holy fuck!
Krótki i treściwy śródtytuł mówi wszystko - czas pomarudzić. Wspomniana już grafika to pikuś, można się przyzwyczaić, niektórzy ortodoksyjni fani serii mogą nawet uznać ją za plus, ale istnieją gorsze niedociągnięcia. Na przykład takie sterowanie. Niby nic, poprzednie odsłony sterowanie miały sensowne, tu jednak problem może stanowić dziwne obłożenie klawiszy. I żadne zmiany w konfiguracji nic tu nie pomogą, bo problem tkwi w tym, iż gdy chcemy np. coś kupić, wyświetla nam się okienko. Wybieramy takie uzi i Enter. I co? I d... nic. Okazuje się, że wybór zatwierdza się klawiszem Shift, etc. Do tego trzeba się już jednak przyzwyczaić. Czas też na najgorsze - zakończenie. Nie wiem, jak im się to udało, ale końcówka gry jest SPIEPRZONA, i to dokumentnie. Nie licząc, ofkoz, ostatniej misji, która, tradycyjnie, jest ciekawa i epicka, jak na wielki finał przystało. Cała reszta budzi co prawda niesmak, ale nie uprzedzajmy faktów - pogracie, zobaczycie.
Grove 4 life, nigga!
Stosując się do literatury baroku, podsumuję swój wywód, jednak zaskoczeni tym raczej nie będziecie. GTA: San Andreas jest WIELKI, dosłownie i w przenośni. Jest cholernie grywalny, daje mnóstwo satysfakcji, a nawet najpoważniejszy człowiek będzie się cieszył przy niej jak dziecko w co poniektórych momentach. W innych będziemy siarczyście kląć, a to jakiś bug, a to wysoki poziom trudności jakiejś misji etc. Ale co z tego? Gra wynagradza wszystko z nawiązką. Innymi słowy - "to jest zajefajne, zią, czaisz bazę, e?!".