"John Wick 4" bije, sieka, wystrzeliwuje i miażdży swoich przeciwników. Po co? Żebyśmy zbierali szczęki z podłogi. Trafia w ten cel bez pudła. Tylko czy wystarczająco, aby inne filmy akcji zaczęły go naśladować? Oby, bo dzięki niemu widać zastój w gatunku.
Kino akcji, jak żaden inny gatunek, nie znosi nudy. I nie chodzi tu tylko o to, że na ekranie coś się dziać musi. Jego formuła cały czas ulega ewolucji. Pamiętacie jak na przełomie wieków, po sukcesie "Matriksa", każdy film obowiązkowo musiał mieć scenę w tzw. bullet time? Gdzie to jest dzisiaj? Gdzie ten efekt znajdziemy? Spowolnione tempo wykorzystuje się zdecydowanie rzadziej, tylko żeby coś podkreślić, zwrócić na coś naszą uwagę i jest to raczej wyjątek niż reguła. Bo przecież do codziennego użytku weszły już inne środki wyrazu.
Tak to właśnie działa. Jakiś film akcji (ale przecież nie tylko) coś wykorzystuje, staje się popularny, więc wszyscy go naśladują. Dlatego musimy tłumnie iść na "Johna Wicka 4". Niech ta produkcja stanie się hitem, jakiego jeszcze nie było. Bo takie sceny, jakie tam zobaczycie, będziecie chcieli oglądać już zawsze. To poezja przemocy, symfonia destrukcji i opera rozwałki. Słowem: kopie tyłki, jak żaden inny obecnie tytuł. Serio!
Czytaj także:
John Wick 4 - akcja, akcja i akcja
"John Wick 4" nie robi tak naprawdę nic odkrywczego. Po prostu to, co już się w gatunku utarło, robi lepiej, szybciej i bardziej. Weźmy chociażby tak podstawowy czynnik, jak czas trwania scen akcji. Jak nie tak dawno, bo jeszcze w 2021 roku, policzył Lennart Soberon przeciętny akcyjniak trwa 108 min, z czego sensacyjnych atrakcji jest tylko 20,5 min. Wiecie jednak, jak to jest z takimi statystykami - jedne produkcje średnią zawyżają, inne zaniżają. Ale liczby te dają jakiś punkt odniesienia, dzięki któremu możemy zobaczyć, jak bardzo najnowszy tytuł sygnowany nazwiskiem Chada Stahelskiego wyprzedza konkurencję. Jego metraż liczy sobie niemal trzy godziny (169 min). Ile z tego przypada na sekwencje akcji? Odpowiedź jest prosta: dużo.
Nie dysponuję na ten moment dokładnymi danymi. Zapewniam jednak, że przynajmniej tyle czasu, ile w przeciętnym akcyjniaku trwają wszystkie atrakcje, w "Johnie Wicku 4" poświęcono na jedną sekwencję akcji. Nie ma ich co prawda dużo, można je policzyć na palcach jednej ręki, ale trwają, trwają i trwają. Bo przecież przeciwnicy głównego bohatera (Keanu Reeves) wyskakują na niego zewsząd, a on musi stawiać im czoła, wykorzystując wszystko, co akurat ma pod ręką. Ba, nawet karta do gry staje się tutaj niebezpiecznym narzędziem. Nie powala jednak Killi (Scott Adkins w fatu suitcie), dzięki czemu po chwili dostajemy jedną z najciekawszych choreograficznie walk w historii serii.
John Wick 4 - musi być widowiskowo
Filmy akcji są coraz dłuższe, tak samo jak prezentowane w nich atrakcje, ale jak wszyscy dobrze wiemy, długość nie jest najważniejsza. Liczy się jakość. "John Wick 4" to nie akcyjniak z Jeanem-Claudem Van Dammem z lat 90., w którym gwiazdor z kimś się naparza i wszyscy się cieszą, gdy kopnie przeciwnika z półobrotu. Dzisiaj potrzeba więcej inwencji. Idea gatunku opiera się przecież na ciągłej dywersyfikacji i intensyfikacji - musi być tak szybko, jak różnorodnie. Bo czy "Szybcy i wściekli" staliby się jedną z najpopularniejszych franczyz kinowych, gdyby wciąż skupialiby się na wyścigach samochodowych? No nie. Przecież twórcy serii w kolejnych jej częściach ciągle sięgali po nowe konwencje, nie tylko po to, aby bohaterowie mogli pojechać wreszcie w kosmos. Chodziło też, żeby jedni mogli bić się na ulicy, drudzy ścigać, trzeci strzelać, a czwarci uciekać przed uzbrojonym helikopterem.
"John Wick 4" na różnorodności opiera całą swoją siłę. W ramach jednej sekwencji dostajemy atrakcje, o jakich do tej pory nawet nie śniliśmy. Swoim gun fu, czyli wysmakowaną choreograficznie mieszanką strzelania do wrogów z bliskiej odległości i walki wręcz, główny bohater mógłby stawać w szranki z postaciami z hongkońskich filmów Johna Woo. Strzela i naparza się jednocześnie, a jak trzeba, to nawet wpakuje serię kul we wrogów z driftującego auta. Wszystko po to, abyśmy się nie nudzili, a akcja mogła jedynie przyśpieszać. Bo przecież po "Mad Maksie: Na drodze gniewu" potrzebujemy tysiąca bodźców, atakujących nas z każdej możliwej strony. Inaczej byśmy się zanudzili.
John Wick 4 - a niech wam się w głowach od tej akcji zakręci
"Co" mamy odhaczone, ale w dzisiejszym kinie akcji równie ważne jest "jak" się to pokazuje. Kiedyś to kamera mogła spokojnie przyglądać się kolejnym atrakcjom, a teraz ma nas w nie wciągać. Już na początku XXI wieku "Tożsamość Bourne'a" spopularyzowała użycie trzęsącej się na wszystkie strony "kamery z ręki". I to aż za bardzo, bo przecież w połączeniu z coraz bardziej, w zamyśle, dynamicznym montażem, skończyło się tym, że widzowie regularnie gubią się w prezentowanych wydarzeniach. "John Wick" od zawsze szedł na przekór tej tendencji. W końcu seria zasłynęła z długich ujęć, dzięki którym możemy dobrze przyjrzeć się kolejnym starciom i podziwiać ich choreografię.
W "Johnie Wicku" kamera od początku jest całkiem wolna, ale w czwórce ona nie tyle odrzuca wszelkie łańcuchy, co je wyrywa. Operator Dan Laustsen nie patrzy czy się z nią gdzieś zmieści. On po prostu tam wchodzi i wywija nią na wszystkie strony. Krąży wokół naparzających się postaci, ciągle szuka nowego kąta swoich obserwacji, a nawet spogląda na atrakcje z góry. To nie jest zwykłe 2D. To jest immersyjność na poziomie trzęsących się foteli w formacie 4D. Widz staje się uczestnikiem akcji, ona ciągle na niego wpływa. Zawroty głowy towarzyszą nam więc przez większą część seansu. Trzymajcie się mocno, bo inaczej wylecicie w kosmos.
John Wick 4 - jak wpłynie na rozwój kina akcji?
Kilka dni po seansie "Johna Wicka 4" wybrałem się do kina na "Shazam! Gniew bogów". W teorii film ten ma w sobie wszystko, co powinno mnie przykuć do ekranu. Superbohaterowie nawalają się z bogami, wykorzystując swoje nadnaturalne zdolności. Sceny akcji są całkiem długie i dynamiczne, a do tego pojawiają się w nich nawet smoki i mroczne jednorożce. Coś jednak jest tu nie tak. Podczas oglądania wręcz ziewałem, nie mogąc uwierzyć, jakie to wszystko jest płaskie i nijakie. Takie samo poczucie towarzyszyło, mi przy kilku innych produkcjach, jakie obejrzałem od tamtego czasu.
Jak raz spróbujesz kawioru, twoje dotychczasowe menu zaczyna smakować jak podrzędny fast food. Tak samo jest z kinem. "John Wick 4" pobudza gusta publiczności, w taki sposób, że później wręcz trudno ogląda się inne, rzekomo, napakowane atrakcjami filmy. Przy nim wydają się pozbawione polotu, przestarzałe i wybrakowane. Dobrze więc byłoby, aby inni twórcy wzięli przykład z Chada Stahelskiego. Nie po to przecież Keanu Reeves sieka tabuny przeciwników, a Scott Adkins wykonuje piruety w fat suitcie, abyśmy teraz mieli zadowalać się generycznymi sekwencjami akcji i tanim CGI.
Chciałbym, żeby "John Wick 4" okazał się kolejnym kamieniem milowym w ewolucji gatunku. Żeby z kopa ruszył go do przodu. Bo odwalając coś takiego, Chad Stahelski udowadnia, że już za długo zasiedział się w jednym miejscu i nie wykorzystuje w pełni swojego obecnego potencjału. Idea współczesnego kina akcji opiera się na wprawianiu widza w oniemienie. A skoro przy tym filmie szczęki opadają na podłogę, zadaniem kolejnych musi być utrzymanie takiego stanu rzeczy. Inaczej cała ta zabawa nie ma najmniejszego sensu.
"John Wick 4" już w kinach.