Nienawidzę, kiedy w recenzjach pojawia się zdanie: "czegoś takiego jeszcze nie widzieliście". To klisza używana przez leniwych, domorosłych krytyków, którzy chyba mało w swoim życiu oglądali. Dlatego możecie wierzyć mi na słowo, kiedy tekst o "Johnie Wicku 4" rozpoczynam właśnie od tego stwierdzenia. Bo serio, czegoś takiego jeszcze nie widzieliście.
OCENA
Wszystko zaczęło się od śmierci psa. Wyrostki wpadły do domu pewnego niepozornego mężczyzny i zabili mu suczkę, którą otrzymał od nieżyjącej już żony. Oprawcy nie wiedzieli jednak, z kim zaczynają. John Wick (Keanu Reeves) nie jest bowiem jakimś tam facetem. To Baba Jaga - emerytowana legenda wśród zawodowych zabójców. I chociaż jego nazwisko wzbudza postrach, nawet on nie może bezkarnie zadzierać ze swoim syndykatem. Po wymierzeniu zemsty na, tak się złożyło, ludziach z tej samej branży, dawni mocodawcy wystawiają nagrodę za jego głowę. Główny bohater za wszelką cenę chce ją zachować.
Do tej pory twórcy serii skupiali się na budowaniu świata przedstawionego. Ciągle poszerzali jego granice, objaśniając zasady, jakimi się rządzi. Scenarzyści Shay Hatten i Michael Finch wchodzą w niego jak katana w serce. Wszystko, co potrzebujemy, już wiemy, więc powiększają tylko galerię oryginalnych postaci i ratunku dla Johna Wicka dopatrują się w pradawnej tradycji syndykatu, o której nikt dotychczas nie pamiętał. Jeszcze bardziej otwarcie niż działo się to dotychczas, budują opowieść z pretekstów, aby serwować nam kolejne sceny akcji. I akurat w tym nie mają sobie równych.
Czytaj także:
John Wick 4 - recenzja filmu akcji
John Wick wciąż nie potrafi przemawiać pełnymi zdaniami, a jego sprzymierzeńcy i wrogowie dyskutują, o konsekwencjach każdej podjętej decyzji, rzucając starymi chińskimi przysłowiami. Bla, bla, bla! To nie dzięki egzystencjalnym rozterkom ujętym w elokwentne dialogi seria zyskała fanów na całym świecie. Dlatego ekspozycja w czwórce to czcza gadanina, ale potem film wjeżdża na właściwe tory, zapominając o hamulcach. Jako były kaskader Chad Stahelski wie bowiem, na czym polega idea współczesnego kina akcji. Jak nie jest widowiskowo, musi być spektakularnie. I vice versa.
Kiedy Tom Gunning i Andre Gaudreault w 1985 roku ukuli termin kino atrakcji, aby opisać dzieła z początków X muzy, nie mogli przewidzieć, że za kilkadziesiąt lat pojęcie to będzie można odnieść również do filmów akcji. Odkąd superbohaterowie Marvela wybijają rytm Hollywood, gatunek stał się właśnie kinem atrakcji. Jako takie rozwija się w najlepsze od jakiegoś czasu, zamiast na narracji skupiając się na wprawieniu widzów w oniemienie coraz bardziej widowiskowymi scenami. Wszystkie one razem wzięte (wyłączając te z "Szybkich i wściekłych", bo nic nie może równać się z siłą rodziny) przy "Johnie Wicku 4" wyglądają jak starcia przedszkolaków przy podwórkowym trzepaku.
Cena za głowę Johna Wicka wzrasta w postępie geometrycznym, bo za długo jest on już solą w oku syndykatu. Organizacja daje więc carte blanche młodemu i ambitnemu markizowi de Gramontowi (Bill Skarsgard), który nie przebiera w środkach, aby się go pozbyć. Dzięki temu główny bohater bez przerwy musi przedzierać się przez kolejne hordy wrogów. Na dobrą sprawę sekwencje akcji w produkcji można policzyć na palcach jednej ręki, ale trwają po kilkadziesiąt minut. Każda z nich jest opowieścią samą w sobie, z własnym wstępem, rozwinięciem i - rozegraną oczywiście w tonacji wysokiego C - kulminacją. Wszystkie łączą się w przepięknej symfonii destrukcji wygrywanej niczym szalona opera przemocy.
John Wick 4 - gamechanger kina akcji
Jeszcze w latach 80. i 90. jak Sylvester Stallone się strzelał, to się strzelał, jak Jean-Claude Van Damme się bił, to się bił. W XXI wieku herosi kina akcji nie tylko muszą robić to wszystko naraz, ale jeszcze prowadzić samochody lepiej niż Bandyta (Burt Reynolds) z filmu "Mistrz kierownicy ucieka" i Bullitt (Steve McQueen) razem wzięci. "John Wick 4" nie odkrył łączenia ze sobą sensacyjnych atrakcji, ale poprzez ich namnożenie jest dla gatunku niczym świeży powiew. Słowem: twórcy narzucają tempo, od którego nawet Szalony Max z "Na drodze gniewu" dostałby zadyszki. Stahelski miesza bowiem różne style i poetyki. W japonii protagonista ćwiczy na mięsie armatnim gun fu rodem z najlepszych filmów Johna Woo. W berlińskim klubie tańczy w balecie destrukcji. W końcu pod Łukiem Triumfalnym, jak na współczesnego kowboja przystało, otacza swoich przeciwników driftującym mechanicznym rumakiem. Wow!
Stahelski wie, że czasy, kiedy wystarczyło mnożyć atrakcje, by ucieszyć widza, minęły bezpowrotnie. Dzisiaj nie liczy się tylko "co", ale również "jak" się to pokaże. Cegiełkę do takiego rozpieszczenia publiczności dorzucił zresztą sam "John Wick", bo przecież seria zasłynęła z długich ujęć prezentujących wysmakowaną choreografię kolejnych walk. Na tak wysoki poziom inscenizacyjnej inwencji twórcy nigdy dotąd się jednak nie wspięli. W czwórce każda scena akcji dopieszczona jest do ostatniej kropli krwi, gdyż czujna kamera Dana Laustsena zawsze odnajduje taki punkt widzenia, żebyśmy zbierali szczęki z podłogi. Immersyjność 4D podana w formacie 2D, gdyż stajemy się uczestnikami ekranowej akcji. W głowach wam się zakręci, gdy wrogowie otoczą głównego bohatera ze wszystkich stron i poczujecie się jak w "The Hong Kong Massacre", kiedy z góry będziecie oglądać, jak odstrzeliwuje kolejnych oprychów.
Chociaż wznosząc sceny akcji do rangi krwawych dzieł sztuki, "John Wick 4" z dumą obnosi się ze swoim pulpowym rodowodem (czyt. stulejarstwem), nie bierze siebie nazbyt poważnie. To pełna humoru opowieść, w której nagłe spowolnienie tempa, gdy Winston (Ian McShane) przechodzi na tle prywatnej kolekcji obrazów markiza, przyprawi was o uśmiech, niemal tak samo skutecznie, jak rozciągnięte w czasie, przesiąknięte slaspstickiem w stylu Bustera Keatona, staczanie się głównego bohatera ze schodów.
Przy sprawności realizacyjnej twórców gra aktorska staje się zbędna. I dobrze, bo Keanu Reeves nigdy do tuzów w swojej branży nie należał. Ma jednak wystarczająco charyzmy, aby nieraz zabłysnąć na ekranie. Mimo to całe show kradnie Scott Adkins. Stahelski wcisnął go w fat suit, więc gdy pojawi się na ekranie, pomyślicie sobie, że to szaleństwo - typ z czarnymi pasami z kilku dyscyplin sztuk walk ma jedynie siedzieć i wyglądać na grubego? Nie tutaj. Pomimo kilkudziesięciu dodatkowych kilogramów i tak przyjdzie mu wykonywać piruety i mordercze akrobacje. Wykorzystując cudowne moce inhalatora dla astmatyków, okaże się jednym z najgroźniejszych przeciwników, z jakimi Johnowi Wickowi przyszło się kiedykolwiek zmierzyć.
"John Wick 4" to gamechanger kina akcji. W DNA gatunku wpisana jest ciągła ewolucja, a to jeden z jej kamieni milowych. Jeśli po jego premierze wciąż będziemy tłumnie chodzić na te wszystkie generyczne blockbustery z generycznymi atrakcjami, którymi Hollywood karmi nas już od dłuższego czasu, poniesiemy porażkę. Również jako społeczeństwo, ale przede wszystkim jako widzowie.
Premiera filmu "John Wick 4" 24 marca (ten piątek) w kinach. Już teraz możecie go jednak złapać na pokazach przedpremierowych.