Są gry ambitne, na które czekamy długimi latami i później gramy w nie i pamiętamy przez długi czas. Są też produkty szumnie zapowiadane jako rewolucyjne i niesamowicie grywalne, a potem okazują się jedynie zwyczajnymi przedstawicielami gatunku. Powiew świeżości miała wnieść Legendary dzięki niesamowitemu klimatowi wielkiego miasta zdanego na łaskę mitycznych potworów. A co dostaliśmy? Nic specjalnie nowatorskiego.
Cała historia zaczyna się od jednego prostego rabunku. Wcielamy się w Charlesa Deckarda, który jest zawodowym złodziejem. Dostał od niejakiego LeFeya zlecenie na mityczną Puszkę Pandory, która jest ściśle strzeżona przez nowojorskie muzeum. Jak się jednak okazuje, artefakt skrywa o wiele więcej tajemnic, niż ktokolwiek mógłby się spodziewać. Po jego otwarciu, na miasto spada totalna apokalipsa, w której główne role odgrywają m.in. gryfy, minotaury, wilkołaki czy salamandry. Problem jest jednak taki, że LeFey wiedział wszystkich konsekwencjach, a na dodatek zaplanował sobie, że Deckard zginie przy odbezpieczaniu skrzynki. Ten jednak został obdarzony specjalną mocą, która ułatwia mu walkę z bestiami i leczenie swoich ran. Wypadałoby więc z niej skorzystać, uratować świat (w krótkim czasie potwory opanowują po kolei wszystkie większe skupiska ludzkie, jak choćby Londyn) i pokrzyżować plany byłemu zleceniodawcy, który za pomocą mitycznych stworzeń chce przejąć władzę nad globem.
Dostajemy więc, to co zwykle - z pozoru proste zadanie przeobraża się w chęć zapanowania nad całą ludzkością. W scenariuszu jest jednak jedna wielka potężna dziura - czemu profesjonalny złodziej, który kojarzył mi się dotąd bardziej z Henrykiem Kwinto lub serią gier Thief biega przez kilka miast lub ich pozostałości z przeróżnymi karabinami, wyrzutniami rakiet czy miotaczami płomieni? Włamywacz jakiego spotykamy raczej powinien stawiać na walkę z ukrycia, a tu mamy strzelankę pełną parą. I do tego Charles przez cały czas biega w garniturze, podczas gdy jego przeciwnicy są odziani w futurystyczne pancerze. Parodia.
Fabuła podzieliła strony konfliktu na trzy grupy. Pierwsza z nich to nieświadomi obywatele, którzy generalnie służą do tego, żeby być efektownie rozrywani na kawałki przez, najwidoczniej, mięsożerne stworzenia. Druga frakcja to "ci źli" z LeFeyem na czele - posiada on prywatną armię, która już przed kataklizmem opanowała technikę wyłapywania bestii, pakowania ich w klatki i sterowania nimi (choć to właśnie nie bardzo chce im wychodzić). Po naszej stronie jest natomiast Vivian, która podobnie jak my jest obciążona wyrokiem śmierci wydanym przez ambitnego szaleńca. Ona również potrafi zgromadzić całkiem niezłą brygadę do wszelkich potyczek. Żołnierzy jest wielu, wszyscy są teoretycznie świetnie wyszkoleni, ale każdy na naszych oczach zostaje prawie zawsze od razu złapany w jakieś szpony albo kły. A my spokojnie przemy naprzód z siekierą w łapce...
A no właśnie, z siekierą. Dostajemy ją do ręki niemal na początku (jest przydatna i wierna prawie jak łom w Half-Life) i do końca gry możemy opierać taktykę walki głównie na tym narzędziu. Nie sprawdza się tylko w walce przeciwko minotaurom, gryfom i krakenowi, które są bardzo niebezpieczne w bezpośrednich starciach. No i jeszcze nie zdziałamy toporkiem zbyt wiele przeciwko armii LeFeya ubranej w fikuśne fatałaszki, bo zanim do nich dojdziemy po prostu nas rozstrzelają. Broni jest wystarczająca ilość, dostajemy pistolet, trzy różne karabiny, shotguna, wyrzutnię rakiet i miotacz ognia. Równocześnie możemy mieć przy sobie dwie bronie palne, wspomnianą siekierkę, po cztery granaty i koktajle Mołotowa.
Rozumiem, że większość potworów miała swoim wyglądem i zachowaniem budzić strach. Owszem, za pierwszym razem gdy przed oczy wyskoczyła mi latająca mała jędza, troszkę się zdziwiłem. Ale po jakimś czasie napływające dziesiątkami zastępy przeciwników robią się nie tyle przerażające, co po prostu denerwujące. Gdy dojdziemy np. do gniazda takich małych wybuchających "purchawek", to szybko można nabrać skojarzeń z Serious Samem i nadciągającym przeciw nam falom morderczych ropuch. Parę bestii ma chyba troszkę zbyt dużą odporność. Żeby powalić minotaura, trzeba celować w plecy, inaczej będziemy musieli wypluć naprawdę masę pocisków (władowałem w niego rakietę, dwa granaty i parę magazynków z ciężkiego karabinu, wiem co mówię). Za to potężne gryfy padają już od jednego pocisku z rakietnicy.
Już po kilkunastu minutach gry zaczynają objawiać się pierwsze braki i niedoróbki, a im dalej w las, tym więcej drzew. Na pierwszy ogień rzuca się totalna liniowość. Deckard niby skakać potrafi, ale jakakolwiek przeszkoda sięgająca mu do połowy łydki stanowi dla niego barierę nie do przejścia. Idziemy więc cały czas naprzód z góry wyznaczoną ścieżką między stertami gruzu. I inaczej po prostu się nie da. Zdziwiłem się trochę, gdy po wykończeniu kilkunastu wilkołaków toporkiem cały czas dzierżyłem broń świeżo jak ze sklepowej półki. Zero na niej śladów krwi, czy śladów pazurów. Słabym elementem jest też interakcja z otoczeniem. Wiele obiektów nawet nie drgnie, nieważne od tego jakim orężem je potraktujemy (a minotaury potrafią losowo kruszyć nawet ściany). Wybuch granatu nie pozostawia na kartonach nawet odrobiny brudu. Zazwyczaj da się coś popsuć tylko wtedy, gdy jest to potrzebne do pchnięcia fabuły do przodu. Do końca nie wiem też kto odpowiada za przekręcanie zaworów czy przesuwanie dźwigni. Na pewno nie nasz bohater, bo gdy mechanizmy się ruszają, on cały czas trzyma w rękach broń. Pewnie przypadkiem nabył moc telekinezy. Dość szybko znikają też ślady po strzałach czy uderzeniach i ciała. Jeśli chodzi o postacie, to to w ogóle osobna historia. Pomińmy fakt, że towarzysząca nam Vivian jest brzydka jak sto pięćdziesiąt, zarówno ona jak i wszyscy inni stojący po naszej stronie (lub martwi) mają jedną wspólną cechę - nie da się ich niczym ruszyć. Możemy do nich strzelać, próbować ruszyć granatami - to na nic, są jak duchy. Szkoda tylko, że wrogowie tak łatwo ich dorywają a oni sami nie potrafią upolować prawie żadnego wilkołaka.
Jeśli chodzi kwestię wizualno-dźwiękową, to wszystko jest na swoim miejscu. Grafika wygląda (poza wspomnianym modelem bohaterki) bardzo porządnie, wszelkie wybuchy czy wielkie monstra robią wrażenie. Czasem zdarzą się tylko jakieś nakładające na siebie tekstury czy dziwna fizyka ciał, ale to można przeboleć. Jeśli chodzi o dźwięk - nie mogę się do niczego przyczepić. Muzyka jest żywa, ciężka, mocna i pozwala dobrze wczuć się w sytuację. Wszelkie wydawane przez otoczenie i postacie odgłosy też stoją na wysokim poziomie. W tej kwestii ekipa się postarała.
Gra w Legendary bądź co bądź dostarcza pewną solidną porcję rozrywki. Możemy pobiegać, postrzelać, ale pod warunkiem, że zrobimy to tak, jak chcieli twórcy gry i nie będziemy zbytnio kombinowali. Próba robienia czegokolwiek "po swojemu" skończy się marnie. Szkoda, że całkiem dobry pomysł został wciśnięty w tak ciasne schematy i obarczony brzemieniem wielu niedorobionych fragmentów. Miejmy nadzieję, że niezbyt jeszcze doświadczeni twórcy wyciągną z wielu słów krytyki solidną lekcję i ich następny produkt będzie lepszy.