Max, dearest of all my friends. Co jak co, ale o swych bliskich nasz ukochany Maksymilian Ból dba lepiej niż o samego siebie. Dowód temu dał już w dwóch częściach gry ze swym nazwiskiem w tytule, teraz daje i na wielkim ekranie.
Plotki o tym, że ma powstać filmowa adaptacja gry pojawiły się już z chwilą premiery pierwszej części. Na poważnie jednak pomyślano o tym stosunkowo niedawno. No i jest, długo oczekiwany Max Payne trafił nareszcie do sal kinowych.
Obraz Johna Moore'a przedstawia nam historię dobrze znaną z komputerowego pierwowzoru, jednak drastycznie przebudowaną i zmienioną. Maksymilian po utracie żony i córeczki (które zostały zamordowane przez nieznanych sprawców, tym razem jednak jeden z napastników zdołał uciec) dalej pracuje w policji, jako archiwista. Nadal prowadzi swoje prywatne śledztwo niezbyt "policyjnymi" metodami. Większość tropów prowadzi donikąd, jednak pojawia się iskierka nadziei - poznana przez Maksa na imprezie jego "dobrego znajomego" dziewczyna zostaje zamordowana w tajemniczych okolicznościach. I może nie byłoby w tym nic interesującego, gdyby nie fakt, że Alex (dawny partner głównego bohatera) odkrywa coś ciekawego - na ręce kobiety jest ten sam tatuaż, jaki znaleziono u Michelle, żony Maksa. No i to, że była ona siostrą Mony Sax.
Jak już zdążyłem wspomnieć, fabuła faktycznie jest bliźniaczo podobna do tej z pierwszej części gry w ogólnym zarysie, różni się jednak dosyć istotnymi szczegółami. Na przykład żeby się dowiedzieć pewnych szczegółów o morderstwie Michelle, Max nie musi wcale wybierać się do ośrodka badawczego, wystarczy pogadać z kim trzeba i odpowiednio mu wyperswadować, że powinien współpracować. Dla ciekawskich mogę też zdradzić, że nie zabrakło Valkirii w żyłach naszego gliniarza, jednak zażywa on jej w zupełnie innych okolicznościach niż poprzednio. Moim zdaniem fabuła jest całkiem niezłą stroną obrazu, choć słyszałem sporo negatywnych opinii na jej temat.
No cóż, po słowach pochwały nadszedł też i czas na minusy. A ich lista wcale nie jest krótka, jakbyśmy sobie tego życzyli. Zacznijmy od postaci - większość z nich przeniesiono prosto z gry, znowu jednak z drobnymi modyfikacjami (np. Alex Balder nie jest teraz łysiejącym facetem w eleganckim płaszczu, ale zarośniętym obwiesiem w kurtce). Przeszkadza już sam ich dobór. To oczywiste, że nie mogło zabraknąć np. Mony, Jima Bravury czy B.B., ale nie znaleziono miejsca dla tych najbardziej charyzmatycznych i interesujących. Chyba wielu się zgodzi, że kreacja Vinny'ego Gognitti znacznie ubarwiłaby film, podobnie też znaczące przecież w grze role jak Alfred Woden czy Vladimir Lem. Jednak aktorzy odpowiedzialni za postaci, które dostały angaż spisali bardzo nierówne. Z jednej strony mamy świetnego Maksa, znakomicie zagranego przez Marka Wahlberga oraz B.B., w tej roli Beau Bridges (gołym okiem widać, że są prawdziwymi profesjonalistami; pierwszy to laureat Oscara, drugi zaś to dwukrotny zdobywca Złotego Globu), z drugiej jednak bezpłciowej Mony Sax (Mila Kunis) oraz beznadziejnie dobranego Amaury'ego Nolasco w roli Jacka Lupino. Wprawdzie spisał się nie najgorzej, ale zupełnie nie pasuje do tej postaci. Nie jest więc dobrze, niestety. A i jeszcze jedno - nie dziwcie się, że na obrazkach widzicie Afroamerykanina, bowiem jest to... Jim Bravura. Nie, to nie żart, jestem całkowicie poważny. Ludacris (skądinąd, znany amerykański raper) dobrze wykonał swoje zadanie. Rzekłbym nawet, że można postawić go niemal na równi z wspomnianą dwójką wspaniałych. Mimo wszystko, chętniej ponownie zobaczyłbym choleryka w okularach i z brzuszkiem zamiast energicznego młodzieniaszka, pewnie zresztą nie tylko ja.
Zawiodło również to, na co chyba nie tylko ja liczyłem najbardziej - strzelaniny. Są drętwe i naiwne (no żeby oddział specjalny sobie nie poradził z jednym celem? Bujać to my, ale nie nas), zaś użycie efektu "bullet time" jest tutaj śladowe - żadnych rzutów szczupakiem w celu unicestwienia wroga, tylko proste spowolnienia czasu. Nie dość że dobrym wykonaniem one niestety nie grzeszą, to na dodatek jest ich jak na lekarstwo. A co to za film akcji bez akcji? Max Payne jest zwyczajnie przegadany i dłużący się bez sensu, a ogólna realizacja jest po prostu tragiczna. Ludzie odpowiedzialni za zdjęcia nie pokazali absolutne nic, co mogłoby zaciekawić widza, jedynie spotęgowali poczucie nudy. W komputerowej wersji Max Payne było aż gęsto od pocisków, tutaj czuć momentami wrażenie wszechogarniającej pustki. Nie oczekuję ciągłej akcji, ale jej tu nie ma! Pojawia się dopiero pod koniec, ale nie sprawdzają się tu słowa "raz, a dobrze". Zamiast tego dodano niepotrzebnie motyw Walkirii - aniołów z mitologii nordyckiej. Ogromny minus, który zaważa na całej ocenie.
Na mały plusik można zaliczyć klimat filmu. Co jak co, ale bezduszny, stalowy Nowy Jork ukazano tutaj świetnie. Akcja i tym razem dzieje się w czasie zimy. Nie jest to może zima stulecia, ale i tak sceneria robi wrażenie. Ja osobiście żałuję, że nie przeniesiono do obrazu niemal żadnych miejscówek znanych z I części pecetowej "jedynki". Wprawdzie w jednej z początkowych scen Max trafia na znaną doskonale stację metra Roscoe Street, ale nie zawitał już np. do starego hotelu. No i jeszcze jedno - jak myślicie, czemu film dostał kategorię PG-13? Bo nie zobaczymy w nim ani litra hemoglobiny wsiąkniętej w posadzkę, nie licząc paru małych plamek? Brawo, zgadliście!
Coś mi tu jednak nie pasuje... Mianowicie, gdzie podziały się te wszystkie aforyzmy naszego bohatera w stylu "w krainie ślepców jednooki jest królem" albo "szczęście okazało się dziwką, a ja klientem bez portfela"? Niestety, wielkoekranowy Max został z nich niemalże kompletnie wykastrowany (jedynie w pierwszej scenie mamy ich drobną dawkę, wzmagającą tylko niepotrzebnie apetyt), podobnie jak z wszelkiego czarnego humoru jak słynny już komiks w majakach, jakoby Max był bohaterem gry lub komentarzy w stylu "tyle, jeśli chodzi o subtelność" po rozwaleniu barykady wagonikiem metra. Cynizm gliniarza poszedł się rozmnażać, jakby to powiedział jeden z moich nauczycieli. Skomentuję to odpowiednio zmodyfikowanym cytatem - "ruszył przed siebie zgrywając twardziela jak setki razy wcześniej" i niestety na nic więcej scenariusz Wahlbergowi nie pozwolił.
Może to i w pewnym stopniu moja wina, wbrew zdrowemu rozsądkowi oczekiwałem nie solidnego filmidła, ale czegoś naprawdę epickiego. Epicka okazała się tu niestety tylko muzyka, wzorowana na tej z gry (zabrakło jedynie motywu przewodniego, którego mógłbym słuchać bez końca), zaś z solidnym wynikiem do mety dotarli jedynie dwaj aktorzy. Reszta wypada albo średnio, albo cienko, z przewagą tego drugiego. Gdyby fabuła prezentowała się równie żenująco co ta "reszta", po prawej zobaczylibyście chlubne odznaczenie lipą. A mogłoby być tak pięknie, gdyby za reżyserię i scenariusz nie wzięli się amatorzy...
PS. Warto przeczekać w kinie napisy końcowe, by ujrzeć epilog. Daje on wyraźnie do zrozumienia, że kontynuacja jest więcej niż pewna. Ale na wszystkie świętości, trzymajcie Moore'a z dala od tego!