Rozrywka ewoluuje. Nie mówię tu tylko o grach komputerowych, ale też np. o kinie. We wcześniejszych czasach już sam fakt powstania filmu akcji, gdzie dużo wybuchało czy jakiegokolwiek programu komputerowego był wydarzeniem przełomowym. Teraz zaś produkty dopasowywane są pod ambitniejszego, ale i wybredniejszego odbiorcę. Nie wystarczy już stworzyć byle czego, przy czym można się rozerwać. Teraz trzeba odkrywać coś nowego, łączyć różne gatunki i odkrywać obszary, po których nikt jeszcze nie stąpał.
Dowodem na to mogą być choćby remaki filmów. Gdy porównuję na przykład obie wersje filmu The Punisher, to okazuje się, że w stosunku do pierwotnej ekranizacji komiksu, jej wersja z roku 2004 jest dużo bardziej hollywoodzka. Dodano wzruszające sceny utraty rodziny, zmaganie się bohatera z własnymi słabościami i całą masę innych wątków zachęcających widza do odrobiny refleksji. Nie twierdzę, że jest to zabieg zły - całość bardzo mi się podobała, na pewno nie mniej niż to, co stworzono w r. 1989. Choć tu ciężko porównywać, bo starszy produkt nastawiony jest typowo na akcję i swoją rolę spełnia znakomicie. Pytanie więc - chcemy prostej rozrywki czy może wolimy to samo z dodatkowymi, każącymi odrobinę się skupić momentami? Wszystko zależy od nastawienia w danej chwili i nie uważam, żeby preferencje w tej kategorii czyniły z kogoś głupszego lub mądrzejszego, tępaka, szukającego równie głupiej jak on rozrywki czy intelektualistę. Co kto lubi. Czasem i człowiek wybitny chce rozerwać się przy czymś lekkim.
Przy postępie filmowym zazwyczaj jest tak, jak pokazałem na przykładzie - powstaje dzieło nieco inne i ciężkie do porównania z poprzednikiem. Nieco inaczej jest z grami komputerowymi. Tu mam swoje zdanie i przy nim będę się trzymał - stanowcze "nie!" wszelkim urozmaiceniom. Zanim dojdę do głównego przykładu, GTA, opowiem Wam historię pewnej ścigałki.
Przyznam bez bicia, że z Need For Speedem przed Undergroundem do czynienia zbytnio nie miałem. W "jakieś tam" Porsche 2000 grałem, ale szczególnie to do mnie nie przemówiło. Za to to, co uczyniono z serią w roku 2003 było po prostu strzałem w dziesiątkę. Olbrzymie prędkości, doskonale odczuwalne za kierownicą tuningowanych wozów podczas nocnych rajdów po oświetlonym mieście, to dopiero coś. Wszystkie rozmycia, feerie barw, ryk silników i żądza zwycięstwa... Miodzio! Adrenalina sama skacze, gdy jedzie się ponad dwieście pięćdziesiąt kilometrów na godzinę w dół wąskiej uliczki. Tak od wyścigu do wyścigu, nie przejmując się niczym innym, a jedynie w sposób z góry ustalony przez twórców usprawniając swoją brykę.
Według mnie, EA wbijało sobie kolejno gwoździe do trumny przy każdej kolejnej części. NFS: Underground 2 kazał nam jeździć poza turniejami po ulicach miasta, aby odkryć niedostępne w normalny sposób imprezy, sklepy czy pochowane dolary. Dużo bardziej odpowiadała mi opcja "kończę wyścig, biorę następny" - i tak do momentu, aż ręce trzęsą mi się za bardzo, żeby dusić wirtualny gaz. Pogubiłem się kompletnie przy ustawianiu parametrów samochodu - wjeżdżanie na "kanał" i grzebanie w bebechach? Ludzie, ja chciałem tylko wesoło pohasać po autostradach, a nie bawić się w mechanika. W odsłonie zatytułowanej Carbon doszło już do tego, że każdą część można było ustawić pod dowolnym nachyleniem. A ja, szary człowiek, nie mam pojęcia czy wpłynie to na aerodynamikę pojazdu i dużo bardziej wolałbym, żeby komputer zrobił to za mnie, tak jak w pierwszym Undergroundzie. ProStreet to już pójście w stronę realizmu. Nie grałem, więc nie będę się wypowiadał, ale czuję, że nie spodobałby mi się.
Przejdę teraz do tego, co boli mnie najbardziej. Przewspaniałe Grand Theft Auto. Gra, która częstuje nas wolnością - możemy robić, co nam się podoba, bez obaw, że coś spartolimy. W najgorszym wypadku - Wasted lub Busted i przechodzenie misji od nowa. Pierwsza część to była prosta rozrywka, w sam raz na nudny wieczór. Przejść parę misji, rozwalić masę ludzi, wykonać jakieś misje poboczne i nie dać się złapać. Człowiek niczym się nie przejmował - po prostu kradł co popadnie i pruł przed siebie. Miło jest i teraz czasem wrócić do tej stareńkiej już produkcji (za darmo do ściągnięcia z oficjalnej strony). GTA2 to był krok naprzód, przynajmniej jeśli chodzi o niezobowiązującą rozrywkę. Osobiście narzekam trochę na grafikę i fizykę jazdy samochodów, ale zasady pozostały te same. Dodano parę smaczków, poprawiono coś tu i tam - ale to po prostu rozwałki część druga.
Całkiem nowa epoka rozpoczęła się przy premierze części trzeciej. To coś, jak wspomniane wyciągnięcie serii NFS do poziomu podziemia (z j. ang. "Underground"), jakkolwiek dziwnie by to nie brzmiało. Mogliśmy poczuć się, jak prawdziwy "gangsta". Kij baseballowy w łapie, "dziewiątka" w kieszeni i ruszamy zbierać szmal od dłużników szefa. Wciąż byliśmy chłopcem na posyłki, ale gracz dobrze się bawił - i o to chodzi. Atrakcji pojawiło się multum - dodatkowe misje w taksówce, karetce itp., znajdowanie ukrytych paczek czy wykonywanie skoków kaskaderskich. Nic jednak na siłę - chcesz przejść tylko misje fabularne - robisz to. Zapragniesz odkryć 100% gry - poświęć kupę czasu, a na pewno się uda.
Potem przyszło Vice City. Według mnie - najlepsza część serii i jedna z najwspanialszych produkcji na PeCety. "Człowiek z blizną" jak się patrzy - te sama lata, ta sama muzyka, ta sama gangsterka. Co ważne - wciąż niesamowita dawka relaksującej przyjemności dla graczy. Poza przejściem w całkowicie odmienny klimat, niezbyt różniła się od "trójki". Ale to właśnie zasady i prostota stanowiły o sile serii. Z pojawieniem się San Andreas wszystko uległo zmianie. Po raz pierwszy nie ukończyłem GTA. Nie chciało mi się. Za dużo, zbyt różnorodnie, nazbyt męcząco. O ile do tej pory stawiano drobne kroki w kierunku realizmu i dodawania kolejnych elementów, tak teraz zrobiono wielki skok. Zbyt duży - ja, jako przeciętny fan, zauważyłem, że tracę gdzieś beztroską radość z kończenia kolejnych misji na rzecz zamartwiania się o statystyki bohatera. O ile w Vice City podobała mi się możliwość opcjonalnego przywdziania garniturku i pobawienie się w staromodnego gangstera, tak w SA grubo przesadzono. Zmianom ulega wszystko - tusza postaci, fryzura, dziary i każdy poszczególny ciuch. Ale to jeszcze nic - ustawię raz i zapomnę.
Najbardziej zdziwiły mnie przeróżne umiejętności Carla Johnsona (dla niezorientowanych - główny bohater, w którego się wcielamy). Zbyt dużo jeżdżę na rowerze - spada mi siła bicepsów. Jeżdżę samochodem, zamiast pobiegać - tyję. Do niektórych misji muszę odpowiednio długo wcześniej nurkować, aby zwiększyła się pojemność płuc. Jeśli chcę, żeby postać przybrała trochę ciała, bo wskaźnik sytości spadł do minimum, to aplikuję w nią tyle żarcia, na ile akurat mnie stać. I co widzę? Nasz poczciwy murzyn zwraca wszystko na podłogę. To ja się pytam - to jest symulator życia w stylu The Sims czy przyjazna i lekka nawalanka, jaką znałem pod nazwą "GTA"?
Zdenerwowała mnie też przesadnie duża mapa. Chwalono się, że teren jest tak wielki, jak nigdy dotąd. Dla mnie to akurat wada. Jechać nie wiadomo ile, żeby ukończyć misję? Zasuwanie kombajnem (bo tego wymaga zadanie) pod górkę przez kilkadziesiąt kilometrów i patrzenie się na śmigające dookoła motory po prostu nudzi. Gdyby nie Guns'N'Roses w radiu, chyba usnąłbym za kółkiem. Miarka się przebrała, gdy w jednym z poradników do gry przeczytałem, że nie uda mi się poderwać pewnej dziewczyny, jeśli jestem zbyt silny i szczupły. Ja właśnie wróciłem z siłowni po dopakowaniu sobie do maksimum muskuł. Co miałem począć? Jeździć na rowerze całymi dniami, aż łapska znowu zrobią mi się chude jak szczapy? Znalazłem lepsze rozwiązanie - usunąłem grę.
Jestem zapewne tylko jednym z nielicznych protestujących głosów pośród rozentuzjazmowanego tłumu [nie jesteś sam - Volt.]. Jest to moje zdanie i mam do niego prawo. Teraz pocieszenia szukam na powrót w GTA 3 i Vice City. Wątpię, żebym kiedykolwiek jeszcze miał chęć do tego, aby dać szansę San Andreas. Mam też szczerą nadzieję, że nie uda mi się więcej natrafić na serię, która początkowo, serwując mi lekką prostą i przyjemną rozrywkę zawiedzie mnie dążeniem do realizmu.