"Recepta na przekręt" nie opowiada tej samej historii, którą wielokrotnie już w swoim życiu słyszeliście. On opowiada dokładnie tę samą historię, którą OSTATNIO wielokrotnie już słyszeliście. Nowy film Netfliksa skupia się bowiem na kryzysie opioidowym w Stanach Zjednoczonych i ani myśli szukać nowych motywów fabularnych, aby go przepracować.
OCENA
"Lekomania", "Całe to piękno i krew", "Zabić ból" - to tylko kilka z tytułów, które w ostatnim czasie podejmowały temat kryzysu opioidowego. Wszystkie z nich skupiały się na działaniach Purdue Pharmy. "Recepta na przekręt" przedstawia natomiast historię Zanny. Chociaż mówimy tu o fikcyjnym start-upie farmaceutycznym, to jednak przedstawione wydarzenia inspirowane są działaniami prawdziwej firmy Insys, która wprowadziła na rynek niesławne Subsys na bazie fentanylu, a jej założyciel John Kapoor podążał ścieżką wydeptaną już przez rodzinę Sacklerów.
Fabuła "Recepty na przekręt" w wielu miejscach przecina się więc z historią Purdue Pharmy. Mamy tu chciwą korporację, której zaślepiony pieniędzmi właściciel coraz bardziej nagina prawo, aby lekarze wciskali pacjentom jego lek. Ale to nie on jest tu najważniejszy. Narracja skupia się wokół samotnie wychowującej córkę byłej striptizerki Lizy Drake. Trafia ona do Zanny za sprawą Pete'a Brennera. Wspólnie ratują firmę przed bankructwem, robiąc z Lonafenu blockbusterowy produkt.
Na temat podobnych tytułów poczytasz więcej na Spider's Web:
Recepta na przekręt - recenzja filmu Netfliksa
"Recepta na przekręt" jest lżejsza od innych tytułów podejmujących temat kryzysu opioidowego. Scenarzysta Wells Tower chętnie wplata bowiem do swojej opowieści elementy komediowe, a reżyser David Yates dba, aby na kilometr zajeżdżały one Adamem McKayem. Narracyjne zabawy prowadzi jednak ciężką ręką, próbując nam pokazać, jaki to jest błyskotliwy, kiedy humorystycznie puentuje kolejne wydarzenia. Ma to łagodzić wciąż jeszcze żywy ból po prawdziwych wydarzeniach, o którym przypominają mockumentalne wstawki z wypowiedziami bliskich ofiar Lonafenu. Wygląda to jednak, jakby twórcy próbowali leczyć raka lewoskrętną witaminą C.
Aż przykro może się zrobić, kiedy patrzymy, jak ten tytuł stara się być jakiś - jakikolwiek. On po prostu próbuje znaleźć w tendencyjnej historyjce chociaż odrobinę charakteru. Idzie mu to marnie i cały czas rozmemłuje narrację. Yates pozwala jej rozchodzić się na wszystkie możliwe strony, dlatego kolejne wątki pojawiają się i znikają, aby powrócić dokładnie wtedy, kiedy się ich spodziewamy. Wszystko zostaje tu odbite od gatunkowej sztancy. Liza jest więc twardą babką, wydaje się nawet cyniczna, ale z jakiegoś powodu w końcu pojawiają się u niej wyrzuty sumienia. Fabułą kierują przypadki i próżno szukać psychologicznego uzasadnienia kolejnych działań bohaterów. "Bo scenarzysta tak chciał" - oto wytłumaczenie każdego zwrotu akcji.
Uzasadnienie istnienia tego filmu można znaleźć jedynie w cynicznej chęci zdobycia Oscara przez Netfliksa (w Stanach Zjednoczonych wprowadzono go nawet do kin). "Recepta na przekręt" wręcz krzyczy o miłość Amerykańskiej Akademii. Nie dość że podejmuje ważny temat, to jeszcze w obsadzie natkniemy się na same gwiazdy. Chris Evans jako Pete Brenner bez większego wysiłku roztacza swój urok, ale ewidentnie leci na autopilocie. Co innego Emily Blunt w roli Lizy Drake. Ona pokazuje klasę i zasłużyła na końską dawkę maści na ból pleców. Musi ją nieźle łamać od dźwigania ciężaru całej produkcji na swoich barkach.
Pomimo starań Blunt "Recepta na sukces" wciąż pozostaje kinem nijakim, które próbuje przebić się przez dno przeciętności. Wydaje się potworem Frankensteina posklejanym z dobrze nam już znanych motywów fabularnych i zabiegów narracyjnych, który rozpada się na naszych oczach. Miał to być film o kryzysie opioidowym na sterydach, a jedzie co najwyżej na Głupim Jasiu.
"Receptę na sukces" obejrzycie na platformie Netflix.