W internetach zawrzało. Jakub Ćwiek napisał list do Remigiusza Mroza, na co wszyscy przeciwnicy autora zakrzyknęli „należało mu się!”, a zwolennicy „nie bijcie!”. Obie strony życzą jednak autorowi tego samego.
Na łamach bloga smakksiazki.pl, skądinąd świetnego, Jakub Ćwiek napisał to, co chyba każdy, czy to zwolennik, czy to przeciwnik Mroza chciałby mu powiedzieć wprost: chłopie, zwolnij.
źródło: www.facebook.com/smakksiazki
Wbrew temu, co mogą pomyśleć złośliwcy, punktem zapalnym do napisania listu wcale nie był jakiś ból rzyci Jakuba, wywołany tym, że książki Remigiusza się lepiej sprzedają. Nie jest to list pełen zawiści, hejtu czy typowo literackiej bufonerii. Raczej delikatnie wyrażony „wkurw”. Punktem zapalnym tego „wkurwu” były dwie kwestie – jakość ostatnich powieści Mroza oraz informacja, jakoby w lipcu miała się ukazać czwarta (sic!) książka Remigiusza w tym roku.
Podobnie jak ostatnia „Nieodnaleziona”, tak i nadchodzący „Hasztag” ma traktować o ważnym temacie: w tym konkretnym przypadku o problemach młodzieży w sieci. Temat ważny, na czasie, do tego dość… delikatny, wymagający sporej dozy finezji.
Jak pisze Jakub Ćwiek:
Niestety, przy takim tempie pracy o żadnej finezji nie może być mowy.
Remigiusz Mróz padł ofiarą własnego sukcesu.
Nie da się ukryć, że już od dobrych kilku wydań jakość pisanych przez Mroza książek spada. Broń Boże od strony fabularnej – Remigiusz pozostaje arcymistrzem podejmowania bieżących, medialnych tematów i przekuwania ich w ciekawe dzieło fikcji. Leży jednak redakcja i research. Ostatnie książki upstrzone są wręcz dziurami logicznymi i powierzchownym prześlizgiwaniem się po wielu tematach.
Cytując Ćwieka (w odniesieniu do „Nieodnalezionej”):
Dodaje jeszcze mocny argument, który jest w zasadzie clou całego listu:
I tutaj jest pies pogrzebany. Remigiusz Mróz narzucił sobie szatańskie tempo, w czym nie ma niczego złego.
Złe jest to, że nikt nie kontroluje jakości przebytych kilometrów.
Wiecie, ile trwa proces wydania książki debiutanta? Od pół roku do nawet dwóch lat, jeśli kalendarz wydawcy jest mocno zapchany. Przyjmując wariant optymistyczny, pół roku potrzeba na solidną redakcję, korektę i działania logistyczno-marketingowe. W tym czasie Remigiusz zdąży już napisać trzy książki i je opublikować.
O ile absolutnie nie zgadzam się z tymi, którzy twierdzą, że nie da się tak szybko napisać książki (bo da się), tak muszę rację przyznać Jakubowi Ćwiekowi i tym, którzy uważają (słusznie), że nie da się książki tak szybko zredagować i poprawić. W efekcie, by nadążyć za tempem Remigiusza, wydawcy odpuszczają solidną redakcję i boją się też (?) wywrzeć presję na autorze, by naniósł poprawki na rażące błędy i uzupełnił research.
Cytując za Ćwiekiem:
W tym cytacie kryje się sedno problemu związanego z pogarszającą się jakością książek Mroza – wydawcy nie traktują go już jak autora, a jako część biznesplanu. Innymi słowy:
Wydawcy wyrządzają Remigiuszowi ogromną krzywdę.
Mając tak popularnego, tak płodnego autora, żaden wydawca nie przepuściłby okazji, by wycisnąć z niego każdą złotówkę. Jak słusznie zauważa Ćwiek:
I tak Remigiusz Mróz nie jest już Remigiuszem Mrozem – pisarzem, a Remigiuszem Mrozem stanowiącym solidny procent kwartalnego przychodu wydawnictwa. Bez nowej powieści autora nie zepnie się budżet.
Sukces Remigiusza jest bezprecedensowy.
Wydawcy to wiedzą, więc, brzydko mówiąc, naku!@#$% ile wlezie. Dbają o to, żeby nie kazać czytelnikom zbyt długo czekać na nową powieść Mroza, a sobie na pokaźne wpływy na konto. A jakość? O jakości nie ma mowy.
Wydawnictwa wyrządzają tym samym Remigiuszowi Mrozowi ogromną krzywdę. Wypuszczają w świat książki będące pewnie nierzadko niemal niepoprawionymi pierwszymi szkicami, zamiast solidnego, dopracowanego produktu.
Bojąc się spowolnienia maszynki do zarabiania pieniędzy, wolą przymknąć oko na dziury logiczne i powierzchowny research. Przez to Remigiusz wychodzi potem w oczach krytyków na takiego, którego książki mógłby napisać każdy.
I przepraszam, ale nie potrafię za ten stan rzeczy winić samego autora.
Pewnie, po części powinien on wziąć sobie do serca napływające zewsząd uwagi (a teraz list Jakuba Ćwieka), ale to na wydawcy w równym stopniu spoczywa odpowiedzialność za to, by czytelnik dostał do swoich rąk dopracowaną książkę.
Połowa pisania książki to jej redakcja. To redaktor odpowiada za finalny kształt książki. To od niego zależy, czy książka zostanie dopuszczona do druku z dziurami w fabule, czy wróci do autora z nakazem poprawek.
Na to jednak potrzeba czasu. Na redakcję, naniesienie poprawek i kolejną redakcję. A domyślam się, że redaktorowi trudno jest cokolwiek solennie poprawiać, kiedy pogania go dział księgowości, bo jeśli nie zdążą z premierą, to zamiast dziury w fabule będą mieli dziurę w budżecie.
Wewnątrz procesu wydawniczego potrzeba kogoś, kto powie Remigiuszowi, w którym momencie zwolnić. Nikt się na to nie zdobędzie, jeśli będzie on traktowany wyłącznie jak element rubryki w księdze przychodów i rozchodów, a nie jak pisarz.
Nie zgadzam się jednak absolutnie z tym, że Remigiusz jest złym pisarzem.
Odzew na list Jakuba Ćwieka jest jednogłośny: „ktoś w końcu musiał to powiedzieć”. Niestety, w wielu przypadkach tuż obok pada zdanie „od dawna to wiedziałem”, czasami w towarzystwie kilku innych, mało przyjemnych określeń.
Przez swoje tempo pracy i częstotliwość publikacji, a także (zasłużoną) popularność, Remigiusz narobił sobie wielu zagorzałych przeciwników, szczególnie wśród tzw. „elit”, czy ludzi za takie „elity” się uważających.
Nie zliczę, ile razy ktoś mi powiedział, na wieść o tym, że czytam książkę Mroza: „dlaczego sięgasz po to g!@#$”. Wybaczcie dygresję, ale najśmieszniejsze jest to, że gdy zapytać takiego delikwenta, czy czytał cokolwiek autorstwa Remigiusza, ten zazwyczaj z dumą odpowiada, że „nie musi, bo wie, że jak ktoś pisze tak dużo, to musi być g!@#$”.
Wszystkim, którzy tak uważają, polecam wziąć głęboki wdech i wyjąć głowę z d@#%. Zarówno krytykom, czytelnikom, jak i pisarzom biorącym udział w tym festiwalu bufonerii.
Krytycy zarzucają Mrozowi, że jego proza jest zbyt prosta, zbyt oczywista, a za 10 lat nikt nie będzie o nim pamiętał. To wiecie co wam powiem? 30 lat temu dokładnie to samo mówiono o Stephenie Kingu.
Już słyszę oburzony ryk: „jak śmiesz porównywać Mroza do Kinga!”. Ano śmiem. Bo jako wielki fan jednego i drugiego dostrzegam wyraźną korelację w rozwoju ich kariery.
Dziś nikt nie ma wątpliwości, że Stephen King pozostawił po sobie dorobek wybitny. Miewał książki lepsze i gorsze, ale w ogólnym rozrachunku zapisał się w kanonie literatury in plus. Tyle że u początku swojego niebywałego sukcesu wcale nie mówiono o nim tak ciepło.
Krytycy nie zostawiali na nim suchej nitki, m.in. przez to, że jego proza jest zbyt prosta, zbyt oczywista, zbyt mocno osadzona w bieżących realiach i wydaje w ciągu roku więcej książek, niż niejeden pisarz napisał w ciągu całego swojego życia.
Historia pokazała, kto miał rację. I może pokazać to samo w przypadku Remigiusza Mroza.
O ile Remigiusz zwolni, tak jak w pewnym momencie zwolnił Stephen King.
Wróciłem ostatnio do świetnej biografii Króla, autorstwa Lisy Rogak: „Życie i czasy Stephena Kinga”. Jej autorka wyraźnie opisuje moment, w którym King znalazł się w identycznym położeniu, jak teraz Mróz – pisał tak dużo i był tak popularny, że wydawca go odczłowieczył, jednocześnie zanadto mu pobłażając.
W efekcie spod jego pióra zaczęły wychodzić książki mniej niż przeciętne. Właśnie takie, którym brakowało redakcji i należytego researchu (co do którego King zresztą zawsze przyznawał, że ma bardzo luźne podejście).
Kiedy jednak King zwolnił, jakość znów wróciła na właściwy poziom, a może wręcz wskoczyła na zupełnie nowy.
Kiedy zamiast 4 książek rocznie zaczął wydawać 2, poprawiła się jakość prozy, a wyniki sprzedaży wcale nie zmalały. I wszyscy do dziś wiedzą, kim jest Stephen King (za to nikt – ciekawe czemu – nie pamięta, kim byli jego krytycy…).
Nie zgadzam się też z tymi, którzy z uporem maniaka twierdzą, że wielogodzinne pisanie w domowym zaciszu jest mniej wartościowe od dni spędzonych na researchu, najlepiej w małej hiszpańskiej kawiarni, sącząc leniwie sangrię do wtóru dźwięków gitary klasycznej i kastanietów, obracając w myślach wysublimowane zdania i pomysły na fabułę.
Pewnie, dogłębny research ważnych tematów i odwiedziny miejsc, w których zamierza się osadzić akcję może i są istotne, ale nie tak, jak ciężka praca.
I Remigiusz o tym wie – stąd zresztą jego popularność. Ciężko na nią zapracował.
Jakimś cudem nie potrzebował wycieczek zagranicznych, by „znaleźć inspirację”, lecz posiłkując się wyłącznie siłą własnej wyobraźni i dostępnymi pod ręką środkami tworzył niesamowite opowieści, które pokochały – co dość niespotykane w naszym kraju – miliony czytelników.
Co powinno wyraźnie pokazać wszystkim preferującym wariant z sangrią i małą kawiarnią, że czasem taki przerost formy nad treścią nic nie znaczy. Czytelnika interesuje opowieść, a nie to, czy jej autor faktycznie spacerował uliczką na drugim końcu świata, którą opisał w książce.
Ale żeby ta ciężka praca nie szła na marne, po szaleńczym maratonie pisania musi nastąpić rzetelna, sumienna redakcja. Szczególnie teraz, gdy światła wszystkich reflektorów padają właśnie na tego konkretnego autora.
Będę bronił Remigiusza Mroza do upadłego, bo dokonał czegoś, czego żaden z bufonów-krytyków dokonać nie potrafi: zagonił ludzi do księgarni.
Słusznie zauważa Jakub Ćwiek, że "prawdopodobnie są w tym kraju ludzie, którzy czytają tylko Remigiusza Mroza". I to jest dopiero osiągnięcie! Przekonać do pójścia do księgarni ludzi, którzy z własnej woli nie sięgają po książki. To dopiero osiągnięcie – napisać książkę, która trafi w gust tak ogromnej rzeszy ludzi.
W mojej wysoce subiektywnej opinii to znacznie trudniejsze niż obmyślanie całymi dniami wyrafinowanych konstrukcji zdań i błyskotliwych metafor. Bo co komu po pięknym języku, skoro fabularnie książka nie przyciągnie czytelnika? Nic. Nawet najpiękniejszy przekaz książki nic nie znaczy, jeśli nikt po książkę nie sięgnie.
Co oczywiście nie znaczy, że w parze z poczytnością nie powinna iść głębia i wartość literacka. A wierzę, że stać na nią Remigiusza.
Przyłączam się więc do apelu: Remigiuszu, zwolnij. Stać Cię na więcej.
Stać Cię na dziedzictwo i sukces na miarę Twojego idola, Stephena Kinga, jeśli tylko nie pozwolisz się wszystkim głaskać po głowie i dasz swoim redaktorom wyraźny sygnał: jeśli schrzaniłem, chcę o tym wiedzieć.
Piszę to przede wszystkim jako fan i czytelnik. Trochę jako pisarz, który podziwia Twój niewyobrażalny sukces i próbuje ogarnąć go swoim małym, aspirującym móżdżkiem. Trochę jako twórca, który zaznał już efektów przepracowania i nie życzy ich nikomu.
Zwolnij. Jedna książka mniej w ciągu roku nie zaboli ani nas, czytelników, ani Ciebie, ani wydawcy.
W perspektywie lat wszyscy na tym skorzystamy: czytelnicy dostaną lepszą rozrywkę, Ciebie nie dopadnie wypalenie zawodowe, a krytykom zabraknie amunicji, by Cię notorycznie dyskredytować.