Spekkio w obozie pracy
Tak, Spekkio zarabiał fizyczną harówką. Nie przeszkadza mi taka praca, bo przecież od dziecka wychowywałem się na wsi, a tutaj jest co robić.
Gdy nadarzyła się okazja zarobić troszkę grosza na zrywaniu wiśni byłem wniebowzięty, no bo jakże to? Do tego słyszałem, że przez tydzień będę mieszkał w wcale nienajgorszych warunkach z kuchnią i łazienką, więc czemu nie. Całość znajduje się około 40-50 kilometrów od Wa-wy.
Gdy zajechałem na miejsce ledwo się powstrzymałem przed wypowiedzeniem słów "O ja pierdolę!" przy pracodawcy, który wprowadził nas do pokoju. Metalowe łóżka jak w wojsku z zasyfiałymi materacami, grzyb na ścianach, zdezelowany stół pokryty pociętą ceratą, a w rogu pokoju równie zniszczona szafka, a do tego smród. Aha, był też czajnik elektryczny, w którym widać było bród bez otwierania. Było źle. Po chwili przyszła żona pracodawcy i przyniosła czyste pościele i prześcieradła. Poprzedni bywalcy zapomnieli/nie zdążyli zdjąć brudnych. Po zmianie pościeli w sumie nie było już tak najgorzej. Żona pracodawcy powiedziała, że mamy czajnik elektryczny, a "na dole" (mieszkaliśmy na parterze) jest kuchnia. Gdy wyszła zajrzałem do czajnika.
W czajniku była zardzewiała grzałka, a całość była pokryta niemożliwą ilością kamienia i osadu, woda była właściwie brązowa. Przez pięć dni, kiedy tam mieszkałem nie wypiłem ani kropli wody zagotowanej w tym czajniku. Przyszedł czas na oględziny kuchni. Kuchnia była urządzona w piwnicy. Pal licho obdrapane ściany, popękane kafelki, równie brzydki jak ten w pokoju stół, śmierdzącą i niepodłączoną lodówkę, używane milion razy niedomyte naczynia, sztućce i garnki. Po kuchni łaziły żaby i karaluchy. Dojrzałem też przyklejoną do ściany domierającą pijawkę (albo to był ślimak, nie przyglądałem się dokładnie). Żeby tego było mało, od kuchni prowadziły drzwi do pomieszczenia z bojlerami. W tym pomieszczeniu, tuż za drzwiami znajdowała się kwadratowa dziura w ziemi, z której wydobywał się niemożliwy do zniesienia smród ludzkich szczyn. Ale to była łazienka nocna (dla pracowników). Prawdziwą był wychodek za domem. Poza wszechobecnym smrodem i obecnością miliardów bakterii oferował sranie dla publiczności - bo nie miał drzwi.
Przyszła noc, przyszedł czas na sen, który w moim przypadku nie przychodził. Skrzypiące sprężyny i ciężki to wywietrzenia zapach stęchlizny w pokoju. Zabrałem książkę do recenzji i poszedłem do kuchni, gdzie czytałem do czwartej rano. Była to jedyna noc, w którą udało mi się cokolwiek przeczytać. Gdy siedziałem w kuchni mogłem do woli obserwować i nasłuchiwać. W kuchni były jeszcze jedne drzwi, ale co za nimi się znajduje do dziś jest dla mnie tajemnicą. W każdym razie w całej piwnicy było wiele rur, a największe z nich odprowadzały nieczystości. Można było do woli nasłuchiwać jak przelewa się przez nie cudza sraka.
Następnego dnia do pracy. Facet ma 10 hektarów zadbanych wiśni - najwięcej w tamtych okolicach. I co? I gówno. Kazał nam rwać obeschłe drzewa, na których wiśnie były tak małe, że ledwo wyrabialiśmy po 100 kilogramów dziennie. Ludzie konkurentów zrywali grube wiśnie po 230 do 300 kilogramów dziennie. Zupełnie nie wiem dlaczego facet nie dopuścił nas do oberwania porządnego owocu, skoro to z niego ma największy zysk.
Zapewniono nas, że jest ciepła woda. Ciepła woda była - tuż po powrocie z całodniowej harówy i lała się może przez 20 minut. Dodatkowo kurek z ciepłą wodą był uszkodzony, więc najpierw trzeba było poczekać tyle samo czasu, aż zimna woda spłynie z rur. W innych porach dnia zmuszeni byliśmy myć się w zimnej wodzie. Nie było też mowy o kąpieli - jedynie plastikowa miska, która była używana już przez tyle osób, że wystarczyło wlać do niej wody, a ta od razu zrobiła się szara. Nawet nie pytajcie jak się odżywialiśmy przez te 5 dni (wyżywienie było na własną kieszeń).
Najlepsze jest jednak to, że już po 2 dniach zdołałem się przyzwyczaić i stwierdziłem, że w sumie wcale nie jest tak źle. Warunki były złe, ale w sumie nienajgorsze, wszechobecny syf i smród przestał przeszkadzać, ale praca była trudna. 12 sierpnia po 5 dniach pracy, bo mieliśmy już dość, właściciel dowiózł nas do Radomia, skąd złapaliśmy pociąg (bo nawet nie byliśmy pewni, że jakikolwiek będzie) trasą Radom-Częstochowa poprzez Kielce, z przesiadką w Zawierciu.
Przybliżę też wam wizerunek naszego pracodawcy. Otóż na imię miał Andrzej i tak też między sobą o nim rozmawialiśmy. W jego obecności zwracaliśmy się per Proszę Pana. Standardowy stereotyp burżuja, który nachapał się w czasach komunizmu - wielki wąs pod nosem przysłaniający brązowe uzębienie, a do tego brzuch wylewający się z opiętych paskiem spodni. Co jednak wyróżniało go od innych ludzi tego pokroju to pracowitość - pod tym względem nie mogę złego słowa o człowieku powiedzieć, nie zmienia to jednak faktu, że pracę nam przydzielił nienajlepszą. Jego żona zaś, była już zupełną odwrotnością małżonka - całe dnie przesiadywania w domu, za to chciała przydzielić nas do lepszej pracy (czyli grubszych owoców, a nie uschniętych). Chytre wyliczenia pozwoliły nam odkryć, że rocznie zarabiali od 150 do 200 tys. złotych rocznie (brutto). Nie ma to wiele z nami wspólnego. Płaca była nienajgorsza tylko owoce kiepsko się zrywało.
A co lepsze, nasze warunki wcale nie były takie najgorsze. Poznałem kilku ludzi, którzy opowiadali to i owo, z jakimi pracodawcami się zetknęli. Niektórzy kwaterowali swoich pracowników w stodołach i podawali zimną zupę na obiad. Jeszcze inni lubili wydzierać się na własnych ludzi, przez co ci po prostu wiali nawet nie odbierając zarobionych pieniędzy. Czuję się pocieszony jak diabli.
Koniec końców zarobiłem ledwie 200zł, choć mogłem 2 razy więcej. Możliwe, że pojadę w przyszłym roku, bo na ten mam dość. Aha, podczas tych 5 dni zdołałem złapać uczulenie - moja twarz wygląda paskudnie, szczypie i pali, muszę się z tego wyleczyć. Wolę też nie wspominać o higienie, bo byłem z niej mocno niezadowolony. Ale teraz jestem w domu - z telewizorami, komputerem i przypomniałem sobie, że przecież jestem w Playbacku - tam nawet nie miałem czasu pomyśleć, co tu się może dziać. Muszę nadrobić stracony czas...