W dzisiejszych czasach gry komputerowe to coraz częściej rozgrywka nie wymagająca myślenia. Twórcy prowadzą nas za rękę i mówią, co mamy robić. Nie pozwalają spaść z wysokości, nie lubią, kiedy giniemy oraz boli ich, gdy zabłądzimy w prostych korytarzach. Na całe szczęście istnieją jeszcze produkcje, które wymagają od gracza zrobienia użytku ze zwojów mózgowych bądź wykazania się zręcznością i intelektem.
Problem zaczyna się wtedy, kiedy gra… okazuje się być zbyt trudna. Przyznaję, jako gracz z krwi i kości, wychowany na Pegasusie, PlayStation i sprzętach, którym wystarczały dyskietki za nośniki, jest to lekki wstyd. Komputerowy wyjadacz nie da sobie z czymś rady? Ano nie da, czasem pomimo paru podejść do danego tytułu. Chociaż pogrążające mnie pozycje powinienem przemilczeć i udać, że nigdy nie było mi dane w nie zagrać, ciekaw jestem, czy i Wy również macie swoje komputerowe nemezis. Oto moja parszywa trójka:
Far Cry
Możecie się śmiać. Nie jestem najstarszym członkiem reakcji pod słońcem. Wręcz przeciwnie, biorąc pod uwagę resztę moich kolegów, zarówno na Splay, jak i Spider’sWeb, wychodzi na to, żem gołowąs. Mimo tego jedne z pierwszych produkcji, jakie ograłem, to Resident Evil, które na stałe zapadło w mojej pamięci, robiąc ze mnie fana survival-horroru i wszystkiego, co żywo-trupo-podobne. Tym bardziej efekt, jaki wywołał u mnie Far Cry, jest nie do zrozumienia.
Gra z rewolucyjną jak na tamte czasy grafiką nie sprawiała mi żadnych problemów. Więcej, razem ze znajomymi byliśmy zachwyceni doznaniami wizualnymi, otwartym światem i ilością możliwości. Wszystko było w jak najlepszym porządku. Do czasu, aż pojawiły się mutanty. Te pieprzone mutanty zepsuły wszystko.
Rozgrywkę z pierwszego Far Cry pamiętam jak przez mgłę, więc poprawcie mnie, jeśli było trochę inaczej. Po odwiedzeniu pierwszych tajemniczych laboratoriów rozlokowanych na wyspie, stajemy oko w oko z boskimi abominacjami. Tutaj nie było jeszcze źle, udało mi się rozprawić z uciekającymi na wolnośc bestami, natomiast klimat siatek pod napięciem, jeepów oraz najemników starających się powstrzymać kreatury, w połączeniu z tropikami skojarzył mi się z Jurrassic Park. Niestety, potem nastąpiło piekło.
Na skutek nagłego zwrotu akcji, znalazłem się w samym środku egzotycznej wyspy, ze skromnym pistoletem i paroma nabojami. Była noc, zewsząd dochodziły dziwne dźwięki. Mutanty były na wolności. Z ograniczoną widocznością przedzierałem się przez zarośla, za każdym razem napotykając w końcu bestie z ogromnymi pazurami. Te, przy moim skromnym uzbrojeniu, rozrywały mnie na strzępy. Z każdym kolejnym podejściem trauma była coraz większa, aż w końcu poddałem się i do tej produkcji nie powróciłem już nigdy więcej.
Hearts of Iron 3
Uwielbiam Europę Universalis. Kiedy w końcu połączyłem fakty i odkryłem, że twórcy z Paradox Interactive są również odpowiedzialni za strategię w drugo-wojennej otoczce, niezwłocznie wygrzebałem Hearts of Iron 3 z promocyjnego kosza w jednym z hipermarketów. Pudełko to teraz straszy mnie na półce, obniżając samoocenę.
Od samego początku, przez bolesny środek, na jeszcze bardziej doskwierającej porażce kończąc, grając w Hearts of Iron 3 czułem się jak dziecko we mgle. Nie pomógł nawet samouczek, w którym wojennego i ekonomicznego fachu uczył mnie… sam Adolf Hitler.
Ilość danych, statystyk, informacji, zależności, surowców i wewnętrznych elementów składających się na ten tytuł po prostu mnie przytłoczyła. Wewnętrze wybory, wywiad, szpiegowanie, ideologia, zaopatrzenie, rozmieszczenie jednostek, dyplomacja, wskaźniki produkcji, kapitał narodowy – tego było po prostu za dużo. Być może sam utrudniłem sobie życie, w patriotycznym odruchu wybierając Polskę na prowadzoną przeze mnie nację. Ta w okresie Drugiej Wojny Światowej nie miała przecież lekko. Ulokowana pomiędzy dwoma tytanami tego okresu, z Trzecią Rzeszą po jednej stronie i Związkiem Socjalistycznych Republik Radzieckich po drugim, od samego startu była na przegranej pozycji. Ja razem z nią.
Na nic zdał się nawet sojusz z Hitlerem i przyjęcie nazistowskiej ideologii. Stalin i Armia Czerwona zmiotła mnie z powierzchni ziemi, moje fabryki były niewydolne, natomiast zdolności produkcyjne pozostawiały wiele do życzenia. Koszmar, prawdziwy tabelkowy koszmar.
Republic: The Revolution
Czekasz na odwołanie Hanny Gronkiewicz Waltz? Po co, weź sprawy we własne ręce i dokonaj przewrotu zgodnie z własnym widzi mi się, grając w produkcję Elixir Software. Oczywiście o ile podołasz.
Republic oddaje w ręce gracza wachlarz możliwości, za pomocą których ten wraz ze swój partią/organizacją wespnie się na sam szczyt politycznej hierarchii. To nie jest jednak takie proste, ponieważ fikcyjne państwo Nowistrany rządzone jest autorytarną ręką. Wszelka aktywność związana z podburzaniem do poszukiwania alternatywy politycznej kończy się represjami, więzieniem, a nawet śmiercią. Nic to jednak dla gracza, który nie z takimi zagrożeniami stawał już twarzą w twarz i z groźny karabinu przystawionego do skroni co najwyżej się śmieje.
Co innego, kiedy przychodzi zakasać rękawy i wziąć się do działania. Revolution posiada ogromne możliwości, które oddaje w ręce graczy. Wywrotowa działalność prowadzona jest na kilku płaszczyznach. Od agitacji politycznej, poprzez podziemną konspirację i pocztę pantoflową, na zbrojnym oporze kończąc. Jako mieszkaniec Nowistrany dostajemy w swoje ręce całe miasto, na które mamy bezpośredni wpływ.
Zjednujemy sobie sojuszników, kupujemy reklamy, walczymy z reżimem rządowym i budujemy opozycję zdolną do przejęcia władzy. Niestety, podobnie jak w przypadku Hearts of Iron, stopień skomplikowania tej produkcji, spotęgowany niezbyt przychylnym dla gracza interfejsem, rodzi wiele komplikacji. Ponownie nie za bardzo wiedziałem, co mam robić, od czego zacząć i czy idę w dobrym kierunku. Po kilku godzinach podziemnej działalności zostałem złapany przez reżim i skończyłem tak, jak kończą porządni ludzie po wschodniej stronie naszej granicy – w gułagu.