Wszyscy żołnierze wroga wybici, flota zniszczona, baraki, farmy i ratusze spłonęły. W glorii bawimy się i pijemy do upadłego. A jest co oblewać - zmietliśmy z powierzchni ziemi największą bazę orków w okolicy, a niedobitki tych plugawców wynoszą się z Azeroth, widząc w oddali nasze dzielne wojska. A jednak coś nie daje mi spokoju. Jako jedynemu chyba w całym tym towarzystwie, bo wszyscy są już równo narąbani, przestali się nawet patrzyć dziwnie na mą zadumaną twarz. Wygraliśmy bitwę, ale nie wygraliśmy wojny. To jeszcze nie koniec - to dopiero początek...
"Ale staroć, idę se pograć w C&C3". Kto nie myśli tak lub podobnie - niechaj rzuci kamieniem. Au... Maniacy. Podobnie jak ja wolicie grę sprzed 12 lat? Tak, Warcrafta 2 Blizzard wydał tuzin lat temu, niedługo potem wyszedł dodatek Beyond The Dark Portal. Poza tym zdecydowano się wydać grę ponownie w 1999 r., umożliwiając jednocześnie graczom z całego świata rozgrywkę za pomocą serwerów Battle.Net. Tam, obok Warcrafta, triumfy święcił Diablo i Starcraft, więc i wielkiej wojny ludzi z orkami nie mogło tam zabraknąć. Ale po kolei, bo być może ktoś nie wie, czym jest Warcraft 2 [rechot Leppera].
No więc Warcraft to ogólnie rzecz ujmując klasyczny-do-bólu-RTS. Bardziej klasycznego nie znajdziecie, i choć to nie on był pierwszym, to z pewnością ostatnim prawdziwym. Reszta to tylko naśladowcy i kontynuatorzy wujka "Sztuka Wojny" (oczywiście mówię tu tylko o innych klasycznych RTS-ach, a nie o grach pokroju np. Company of Heroes, żeby daleko nie szukać). Opowiada o wojnie pomiędzy ludźmi i orkami. Właściwie to tyle o fabule. No co ona kogo interesuje w takiej grze. Historyjka jest równie wydumana co w Galaxian czy Pongu.
Sama rozgrywka też nie jest zbyt wydumana, no bo co można innowacyjnego wymyślić w klasycznym RTS-ie? Którąkolwiek z ras wybierzemy, droga rozwoju jest niemal identyczna (oczywiście ludzcy piechurzy, rycerze, żyrokoptery czy magowie różnią się nieco od orkowych siepaczy, trolli, dwugłowych ogrów i smoków), a same budynki czy jednostki niewiele się od siebie odróżniają. Schemat jest ten sam - parobkiem budujemy ratusz (chyba że już stoi) i rekrutujemy w tymże kolejnych roboli, zaganiamy ich do roboty w kopalni lub do rąbania drzewa. Budujemy coraz to kolejne struktury - baraki, tartak, port czy kościół. Do naszej armii zaciągamy kolejnych wojaków. Gdy zabraknie im miejsca, stawiamy kolejne farmy - armia znów może się rozrastać. Budujemy statki, wydobywamy ropę naftową z szybów. A to wszystko tylko po to, by bronić się przed partyzanckimi atakami przeciwnika i samemu w ten sposób go nękać - aż w końcu najechać na jego bazę. A jeśli się nie uda, próbować do skutku. Żadna filozofia, po dłuższym obcowaniu z grą niektóre czynności wykonujemy machinalnie. Zasady są proste jak konstrukcja cepa, nawet ork by je zrozumiał.
Ale cóż z tego, jeżeli klimat tytułu wciąga niemiłosiernie od pierwszych minut? Widząc uwijających się jak w ukropie robotników i rozrastającą się bazę aż chce się grać dalej i wciąż budować swą potęgę. Wrażenie to wzrasta z każdą wygraną potyczką i potęgowane jest przez oprawę audio-wizualną. Grafika jest niezwykle klimatyczna, widać każdy detal mapy - jednostki, budynki i okoliczne tereny są szczegółowe jak diabli. I chociaż technicznie ta gra jest zacofana niczym nadwiślański naród, sprawia miłe wrażenie - ponad dekadę po premierze! To świadczy o sile tytułu. Jeszcze lepiej jest z muzyką, która towarzyszy nam cały czas. Idealnie zagrzewa do walki, tak samo jak słynne "We're under attack!" w wykonaniu jednego z dwóch lektorów (swoją drogą, jednych z lepszych w historii gier, moim skromnych zdaniem). Podobnież inne odgłosy - od dźwięków budynków (gdy klikaliśmy na nie, każdy wydawał inny), szczęków oręża, jęków ginących aż po legendarne już chyba odgłosy jednostek. Gdy klikało się na nie, odpowiadały graczowi, np. standardowym "Yes, sir" lub "Your wish", ale po wielokrotnym ich męczeniu odpowiedzi były mniej zwyczajne ("Join the army, they say. See the world, they say.", "Are you still touching me?", "You making me sea sick" wraz z odpowiednim odgłosem). Już nawet takie niuanse sprawiają, że aż chce się grać i grać.
Jedyną rzeczą, do której można się przyczepić, jest sam interfejs gry. Przede wszystkim przeszkadza fakt, iż można naraz wybrać jedynie 9 jednostek (ale w sequelu wygląda to niewiele lepiej, bo tam można grupować 12 jednostek). Poza tym nie istnieje coś takiego jak kolejka ich tworzenia, więc po rekrutacji jednej, musimy wybierać budynek i rekrutować nową. Przede wszystkim jednak denerwuje fakt, że choć pathfinding nie jest taki zły, to zablokowane jednostki po prostu ani myślą ruszyć się, kiedy wybierzemy punkt, który jest dla nich nieosiągalny, bo blokuje go inna jednostka, która właśnie rusza. To oznacza, że w bardzo wąskich przejściach musimy prowadzić pojedyncze jednostki za rączkę, co nie jest specjalnie przyjemne, szczególnie, że tempo rozgrywki wymusza szybkie rozwiązania.
Ale powiedzmy sobie szczerze - czy to przeszkadza w rozgrywce? Bo mi nie przeszkadzało. Po prostu miód wylewa się brzegami - to jedyne, co można powiedzieć o Warcrafcie 2. Istnieją więc dwa typy ludzi, którzy powinni sięgnąć po tę grę - przyszli właściciele pasiek i cała reszta. Nie ma innej opcji, uwierz mi.
Stoję na murach naszego zamku, wpatrzony tępo w zastępy orków, maszerujące w naszą stronę. Siepacze drą się wniebogłosy, wykrzykując imię swojego dowódcy, dzielnie kroczącego na czele całej armii. A ja stoję, nie mogąc poruszyć się, podczas gdy pozostali krzątają się obok mnie, zawiadamiając, kogo tylko się dało. Ale cóż warte będzie umotywowanie wszystkich żołnierzy, a nawet błyskawicznie poczynione pospolite ruszenie, skoro wszyscy zdębieją, podobnie jak ja, gdy tylko zobaczą potęgę wroga? Kilka lat po tym wspaniałym zwycięstwie, nasze królestwo chyli się ku upadkowi, czuję to w kościach. Ale jak już raz rzekłem, to jeszcze nie koniec, to dopiero początek. Nawet jeśli wygrają bitwę, przegrają wojnę. Jednak teraz - idę na śmierć...